Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 7

Название: Nie śpij, tu są węże!

Автор: Daniel L. Everett

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788378865025

isbn:

СКАЧАТЬ do prania po gwiazdkowe i urodzinowe prezenty – musiało być zaplanowane miesiące przed właściwym użyciem. Przez większość czasu wśród Pirahã, od 1977 do 2006, byliśmy niemal całkowicie odpowiedzialni za wszystkie medyczne potrzeby nie tylko naszej rodziny, ale też Pirahã, wydawaliśmy więc setki dolarów na lekarstwa – od aspiryny po antytoksyny jadu węży – przed każdą podróżą. Leki na malarię wszelkiej maści – daraprim, chlorochina, chinina – były na szczycie naszej listy.

      Musieliśmy wziąć podręczniki i przybory szkolne, żeby nasze dzieci mogły uczyć się w wiosce. Za każdym razem, gdy wracaliśmy do centrum Instytutu w Pôrto Velho, dzieci przechodziły testy w szkole SIL, akredytowanej przez stan Kalifornii. Książki (włączając w to encyklopedię i słownik) oraz inne materiały szkolne powiększały długą listę rzeczy potrzebnych do prowadzenia gospodarstwa – setki litrów benzyny, nafty i propanu, lodówka napędzana propanem, dziesiątki konserw, mleko w proszku, mąka, ryż, fasolki, papier toaletowy, rzeczy na wymianę z Pirahã i wiele, wiele więcej.

      Po zakupach i innych przygotowaniach zdecydowałem się polecieć tydzień przed moją rodziną, razem z misjonarzem SIL Dickiem Needem, by przygotować dom na przyjazd dzieci. Dick i ja pracowaliśmy od szóstej rano do szóstej wieczorem każdego dnia, żywiąc się niemalże tylko orzechami brazylijskimi (mogliśmy próbować dostać ryby od Pirahã, ale ponieważ nie byłem jeszcze zaznajomiony z ich kulturą w wystarczającym stopniu, by stwierdzić, czy nie wzięliby tego za zdzierstwo, postanowiliśmy opierać się na orzechach, które oferowali nam bez oporów). Ponieważ nasze narzędzia ważyły za dużo, by wziąć coś jeszcze do samolotu, brakowało nam jedzenia. Naprawiliśmy dach i podłogę domu Sheldona oraz zbudowaliśmy nową kuchenkę. Spędziliśmy także kilka dni z maczetami w dłoniach, wspomagani przez parę Pirahã, karczując pas startowy w oczekiwaniu na przybycie cessny. Wiedziałem, że dla moich dzieci i ich chęci pozostania tutaj najważniejsze będzie pierwsze wrażenie po zobaczeniu domu. Prosiłem o wiele, o to, by zostawiły przyjaciół i życie w mieście na rzecz paru miesięcy życia w dżungli, z ludźmi, których nie znali, słysząc język, którym nie posługiwało się żadne z nas.

      W dniu, w którym miała przybyć moja rodzina, obudziłem się przed świtem. Przy pierwszych promieniach słońca udałem się na lądowisko, szukając dziur w ziemi. Cały czas pojawiały się nowe. Sprawdziłem też ostrożnie, czy nie ma kawałków drewna, chociażby na opał, które Pirahã mogli zostawić na pasie. Byłem podekscytowany. To naprawdę był początek naszej misji wśród Pirahã, a wiedziałem, że bez mojej rodziny nie dałbym rady. Potrzebowałem ich wsparcia. To była także ich misja. Wchodzili do nowego świata bez zachodniej rozrywki, bez elektryczności, bez doktorów, dentystów albo telefonów – cofali się w czasie na wiele sposobów. Prosiłem o wiele, ale wierzyłem, że Shannon, Kristene i Caleb zniosą dobrze dżunglę. Wiedziałem, że Keren, najbardziej doświadczona z nas w takim stylu życia, poradzi sobie bardzo dobrze i że dzieci zainspirują się pewnością i siłą wyniesioną z jej doświadczeń. W końcu była wychowywana wśród Indian Sateré-Mawé i żyła w Amazonii, od kiedy skończyła osiem lat. Uwielbiała to. I nie było w tym nic, co byłoby dla niej za trudne. Ja także na wiele sposobów czerpałem siłę z jej pewności siebie. Była najbardziej poświęconą sprawie misjonarką, jaką znałem.

      Kiedy samolot był około pięć minut od nas, Pirahã zaczęli krzyczeć i biec w stronę lądowiska. Usłyszałem to parę minut później i podekscytowany pobiegłem powitać moją rodzinę w dżungli. Dzieci i Keren machały do nas entuzjastycznie podczas lądowania. Po tym, jak samolot zakończył kołowanie i pilot otworzył swój właz, podszedłem bliżej i gorliwie podałem mu rękę. Keren zeszła, raźna, z uśmiechem, i od razu spróbowała porozmawiać z Pirahã. Shannon, z jej psem Glasses, Kris i Caleb wyszli przez drzwi pasażerskie. Wyglądali niepewnie, ale cieszyli się na mój widok. Uśmiechali się szeroko do Pirahã. W czasie gdy pilot przygotowywał się do powrotu do Pôrto Velho, Dick stwierdził, wchodząc na pokład samolotu: „Będę o tobie myśleć, Dan, kiedy zamówię dziś wieczorem soczysty stek w Pôrto Velho”.

      Z pomocą Pirahã przenieśliśmy wszystkie nasze zapasy do mieszkania i zrobiliśmy parominutową przerwę. Keren i dzieci sprawdziły dom, do jakiego ich przyprowadziłem. Nadal potrzebował solidnego uporządkowania, ale w ciągu kilku dni udało nam się wejść w rutynę pracy i rodzinnego życia.

      Po rozpakowaniu zapasów zajęliśmy się porządkami. Keren zrobiła moskitiery i szafki na naczynia, ubrania i resztę rzeczy. Dzieci zaczęły naukę domową, Keren zarządzała domem, a ja poświęciłem się pełnoetatowej lingwistyce. Spróbowaliśmy przenieść kulturę chrześcijańskiej, amerykańskiej rodziny w sam środek amazońskiej wioski. Dla każdego niosło to lekcję.

      Nikt z nas, nawet Keren, nie przewidział wszystkiego, co to nowe życie miało za sobą pociągnąć. Podczas jednej z naszych pierwszych rodzinnych nocy w wiosce jedliśmy kolację przy lampie gazowej. W salonie zobaczyłem Glasses, szczeniaka Shannon, ścigającego coś, co podskakiwało w ciemnościach i czego nie mogłem dostrzec. Cokolwiek to było, zaczęło kicać w moim kierunku. Przestałem jeść i zacząłem obserwować. Nagle czarna istota wskoczyła na moje kolano. Skierowałem na nią promień światła z latarki. Była to szaro-czarna tarantula, o co najmniej dwudziestu centymetrach średnicy. Byłem jednak przygotowany. Niepokoiłem się wężami i robactwem, cały czas trzymałem więc ze sobą pałkę z twardego drewna. Bez poruszania rękami w kierunku tarantuli, wstałem szybko i poruszyłem gwałtownie biodrami, żeby zrzucić pająka na podłogę. Moja rodzina właśnie zobaczyła, co usiadło mi na kolanie i patrzyli się na mnie oraz włochatego skoczka z szeroko otwartymi oczyma. Chwyciłem za pałkę i rozkwasiłem go. Pirahã przyglądali się z przedniego pokoju. Po wszystkim zapytali, co to było.

      „Xóooí” (tarantula) – odpowiedziałem.

      „Nie zabijamy ich” – powiedzieli. „Zjadają karaluchy i nie wyrządzają krzywdy”.

      W niedługim czasie przyzwyczailiśmy się do podobnych sytuacji. W takich momentach czuliśmy, że Bóg ma nas w opiece i że takie doświadczenia będą wstępem wielu ciekawych historii.

      Chociaż byłem misjonarzem, moje pierwsze zadanie od SIL było natury językowej. Musiałem rozgryźć, jak działała gramatyka narzecza, i spisać moje wnioski, zanim SIL pozwoliło mi rozpocząć tłumaczenie Biblii.

      Niedługo odkryłem, że językoznawcza praca w terenie angażuje całą osobę, nie tylko jej intelekt. Wymaga od badacza wejścia w obcą kulturę, we wrażliwe, często nieprzyjemne otoczenie, z dużym prawdopodobieństwem pozostania w oderwaniu od badań przez nieumiejętność poradzenia sobie z nimi. Ciało pracownika terenowego, umysł, emocje, a szczególnie poczucie samego siebie są wystawione na trudną próbę przez długie okresy w nowej kulturze, z trudnością proporcjonalną do różnicy między nową kulturą a jego własną.

      Rozważmy problem pracownika: jesteś w miejscu, gdzie wszystko, co znałeś, jest ukryte i wytłumione, gdzie widoki, dźwięki i uczucia rzucają wyzwanie twojej koncepcji życia na ziemi. To coś jak odcinek Strefy mroku, gdzie nie potrafisz zrozumieć, co się z tobą dzieje, ponieważ jest to tak niespodziewane i dalekie od twojego punktu odniesienia.

      Podszedłem do badań z dużą dozą pewności. Mój trening językowy przygotował mnie dobrze do podstawowych zadań zbierania danych, odpowiedniego ich przechowywania i analizowania. Wstawałem z łóżka o 5:30 każdego dnia. Po przeniesieniu przynajmniej stu dziewięćdziesięciu litrów wody w pięciogalowych kanistrach na picie i zmywanie, przygotowywałem śniadanie dla rodziny. O ósmej zazwyczaj siadałem przy biurku, rozpoczynając moją rutynę „badacza”. Polegałem na paru różnych lingwistycznych poradnikach i wyznaczałem sobie realistyczne cele nauki języka. W czasie moich pierwszych dni w wiosce zrobiłem СКАЧАТЬ