Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 4

Название: Nie śpij, tu są węże!

Автор: Daniel L. Everett

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788378865025

isbn:

СКАЧАТЬ odbywał w ten sposób swoje miniwakacje od ciężkiej roboty, jaką jest utrzymywanie przeznaczonych dla misjonarzy obiektów. A ja leciałem do pracy swego życia. Miałem po raz pierwszy ujrzeć ludzi, z którymi planowałem dzielić resztę swego bytu, ludzi, którzy mieli trafić do nieba razem ze mną. Musiałem nauczyć się płynnie porozumiewać w ich języku.

      Gdy samolot miotany był przez poranne podmuchy, charakterystyczne dla Amazonii w porze deszczowej, moje myśli trapiła intensywnie poważniejsza sprawa. Cierpiałem na chorobę powietrzną. Przez kolejne 105 minut, gdy lecieliśmy ponad lasem w podmuchach powietrza, czułem mdłości. Ledwo uspokoiłem żołądek, wówczas Dwayne odwrócił się, trzymając w ręku kanapkę z tuńczykiem i cebulą. „Jesteście głodni?” – zapytał troskliwie. „Nie, dzięki” – odpowiedziałem, czując już gulę w gardle.

      Kołowaliśmy później nad pasem w pobliżu wioski plemienia Pirahã – Posto Novo – aby pilot mógł się jej lepiej przyjrzeć. Manewr ten wzmógł nacisk siły odśrodkowej na mój żołądek, kiedy ja robiłem już wszystko co w mojej mocy, by powstrzymać nudności. Przez kilka mrocznych momentów przed lądowaniem sądziłem, że lepiej byłoby nawet rozbić się tu i teraz, niż nadal odczuwać te mdłości. Przyznaję, że myśl ta była dość krótkowzroczna, ale nie mogłem nic na to poradzić.

      Pas startowy został oczyszczony z drzew dwa lata wcześniej przez Steve’a Sheldona, Dona Pattona oraz grupę nastolatków z amerykańskich kościołów. Aby stworzenie takiego pasa w dżungli było możliwe, trzeba najpierw powalić ponad tysiąc drzew. Należy następnie usunąć pnie, ponieważ mogłyby zgnić w glebie, powodując jej zapaść, a jakiś samolot ryzykowałby utratę podwozia oraz – prawdopodobnie – wszystkich pasażerów. Po wyciągnięciu tego tysiąca lub więcej pni, z których niektóre mają kilka stóp średnicy, należy wypełnić dziury pozostałe po ekstrakcji. Później trzeba upewnić się – bez używania ciężkiego sprzętu – że pas jest tak płaski, jak tylko możliwe. Jeżeli ci się powiedzie, proces ten zostaje zwieńczony powstaniem pasa szerokiego na prawie dziesięć metrów i długiego na około sześćset metrów. Takież były mniej więcej wymiary lądowiska Pirahã, na którym przyszło nam lądować już niebawem.

      W dniu naszego przylotu trawa na pasie sięgała pasa. Nie mogliśmy nic wiedzieć o żadnych kłodach, psach, garnkach czy innych przedmiotach leżących pośród zarośli, a które uszkodziłyby samolot – z nami wewnątrz – podczas lądowania. Dwayne „przystrzygł” raz tę gęstwinę w nadziei, iż Pirahã zrozumieją, że powinni sprawdzić pas i oczyścić go z detrytusu (zdarzyło się bowiem, że Pirahã wznieśli na pasie startowym chatę, którą należało rozebrać, byśmy mieli jak lądować). Kilku członków plemienia wybiegło, po czym zobaczyliśmy ich zbiegających z pasa z małą kłodą – niewielką, choć wystarczającą, by obrócić samolot wkoło, gdybyśmy uderzyli o nią podczas lądowania. Dotarliśmy jednak szczęśliwie, bowiem Dwayne wylądował gładko i bezpiecznie.

      Gdy maszyna wreszcie stanęła, w pełni odczułem ciepło bezwietrznej dżungli oraz jej wilgotność. Wyszedłem z samolotu z zawrotami głowy, a Pirahã otoczyli mnie, głośno rozmawiając, uśmiechając się i wskazując na rozpoznawanych przez nich Dwayne’a i Dona. Don usiłował powiedzieć Pirahã po portugalsku, że chciałem nauczyć się ich języka. Pomimo faktu, iż nie znali portugalskiego prawie wcale, paru mężczyzn pojęło, że pojawiłem się, by zamienić Steve’a Sheldona. Sheldon pomógł im wcześniej zrozumieć mój przyjazd, tłumacząc w ich języku podczas ostatniej wizyty, że niski, rudy mężczyzna przybędzie, by z nimi zamieszkać. Powiedział także, że chciałbym nauczyć się mówić tak jak oni.

      W trakcie przechodzenia z pasa do wioski zaskoczyła mnie bagnista woda sięgająca kolan. Pierwsze, czego zaznałem na etapie powodzi rzeki Maici pod koniec sezonu deszczowego, było niesienie zasobów poprzez ciepłą, brudną wodę, bez pojęcia, co może zaraz pogryźć moją stopę lub nogi.

      Gdy zobaczyłem Pirahã po raz pierwszy, najbardziej szokującą rzeczą, jaką pamiętam, było to, jak radośni się wydawali. Uśmiech gościł na każdej twarzy. Ani jedna osoba nie wydawała się smutna czy zapobiegawczo zdystansowana, co zdarzało się często w trakcie różnych spotkań. Ludzie wskazywali na rozmaite przedmioty i entuzjastycznie rozmawiali, próbując pomóc mi zwrócić uwagę na to, co mogłoby mnie zainteresować – ptaki nad głową, ścieżki do polowań, wioskowe chaty, szczeniaki. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie czapki ze sloganami i nazwiskami brazylijskich polityków, jasne koszulki i spodenki sportowe otrzymane od rzecznych handlarzy. Każda z kobiet ubrana była w sukienkę podobnego typu, z krótkimi rękawami, obszytą tuż nad kolanem. Sukienki te miały pierwotnie rozmaite, jasne wzory, natomiast obecnie pokryte były brązowym pyłem z ziemnych podłóg ich chat. Dzieci młodsze niż mniej więcej dziesięć lat biegały nago. Każde się śmiało. Większość ostrożnie mnie dotykała, niczym nowe zwierzątko. Nie potrafiłem wyobrazić sobie milszych ludzi. Ludzie mówili mi, jak mają na imię, jednak większości nie zdołałem zapamiętać.

      Pierwszy mężczyzna, którego imię zapamiętałem, nazywał się Kóxoí (KO-oE). Widziałem go, gdy przykucnął na jasnej polance, na prawo od ścieżki. Kroił coś w słońcu, na skraju ogniska. Kóxoí miał potargane spodenki, był bez koszulki, boso. Szczupły i niezbyt muskularny. Miał skórę pełną bruzd, niby wyprawioną. Szerokie, mocno zrogowaciałe stopy wydawały się potężne. Spojrzał na mnie i zawołał do siebie, na przeraźliwie gorący, piaszczysty płat, gdzie pozbywał się sierści jakiegoś dużego, szczuropodobnego zwierzęcia przez opalanie jej. Twarz Kóxoí wyglądała przyjaźnie, z szerokim uśmiechem od ucha do ucha i radosnymi ustami, kojącymi mnie podczas dnia pełnego nowych doświadczeń w nieznanym dotychczas miejscu.

      Przyjemnie się go słuchało, chociaż nie rozumiałem ani słowa. Ponieważ nadal byłem w nie najlepszym stanie, ostry odór opalanego zwierzaka wywoływał we mnie odruchy wymiotne. Język stworzenia zwisał spomiędzy zębów, czubkiem do piachu, ze spływającą po nim strużką krwi. Dotknąłem swojej piersi i powiedziałem „Daniel”. Plemienny zrozumiał, że to imię, i natychmiast odpowiedział poprzez dotknięcie swej piersi oraz wypowiedzenie własnego imienia. Pokazałem więc na gryzonia w ognisku.

      „Káixihí” (KYE-i-HEE), rzekł na wskazaną przeze mnie istotę.

      Powtórzyłem to tuż po nim (myśląc „święty, dziesięciokilowy szczurzy burgerze!”). Sheldon tłumaczył mi, że ten język należy do języków tonalnych, tak jak chiński, wietnamski i setki innych. Oznacza to, iż poza zwracaniem uwagi na spółgłoski i samogłoski, musiałem także uważnie wyłapywać ton każdej z samogłosek. Udało mi się wypowiedzieć pierwsze słowo w języku pirahã.

      Następnie, schyliłem się po patyk. Wskazałem na niego i powiedziałem „patyk”. Kóxoí uśmiechnął się i powiedział „xií” (iI).Powtórzyłem „xií”. Potem upuściłem go i rzekłem „Upuszczam xií”.

      Kóxoí popatrzył, pomyślał, po czym szybko odpowiedział: „xií xi bigí káobíi” (iI ihbigI KAo BIi). (Jak dowiedziałem się później, oznacza to dosłownie „patyk ten ziemia spada”, dokładnie w tej kolejności).

      Powtórzyłem po nim. Z tylnej kieszeni wyciągnąłem notatnik i długopis, zabrane z Pôrto Velho właśnie w celu zapisywania takich rzeczy przy użyciu Międzynarodowego Alfabetu Fonetycznego (International Phonetic Alphabet). Ostatnie zdanie przetłumaczyłem jako „patyk upada na ziemię” albo „ty upuszczasz patyk”. Podniosłem następnie dwa patyki i upuściłem oba naraz. Powiedział: „Xií hoíhio xi bigí káobíi”, „Dwa patyki spadają na ziemię”, a przynajmniej tak wówczas sądziłem. Dowiedziałem się później, iż oznacza to: „Nieco większa СКАЧАТЬ