Название: Uwięziona
Автор: Марсель Пруст
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Nie, wróć jeszcze trochę, nie mogę znaleźć dzwonka.
Słodkie, wesołe, niewinne napozór chwile, w których gromadzi się jednak niepodejrzewana w nas możliwość nieszczęścia, co sprawia iż życie miłosne najwięcej mieści kontrastów; nieprzewidziany deszcz siarki i smoły spada w niem po najpogodniejszych momentach, poczem, niezdolni wyciągnąć nauki z nieszczęścia, wnet odbudowujemy się na stokach krateru, z którego może wyjść jedynie katastrofa. Miałem beztroskę ludzi, co wierzą w trwałość swojego szczęścia. Ta słodycz potrzebna jest aby zrodzić cierpienie; i wróci zresztą, aby koić je od czasu do czasu. I dlatego człowiek może być szczery z drugimi, nawet z samym sobą, kiedy się szczyci miłością danej kobiety, mimo że, razem wziąwszy, w ich stosunku stale krąży bolesny niepokój – krąży tajemnie, niewyznany nikomu lub zdradzony mimowoli pytaniami, śledztwem, bolesnym niepokojem. Że jednak niepokój ten nie mógłby się zrodzić bez uprzedniej słodyczy, że nawet potem chwilowa słodycz potrzebna jest aby pozwolić znosić mękę i zapobiec zerwaniu, skrywanie tajnego piekła, jakiem jest pożycie z tą kobietą, komedja posuwająca się aż do popisu rzekomą harmonią, zawierają coś prawdy, pewien związek między przyczyną a skutkiem, jeden z warunków umożliwiających produkcję cierpienia.
Nie dziwiłem się już, że Albertyna jest tutaj i że ma jutro wyjść jedynie ze mną lub pod opieką Anny. Te nawyki wspólnego życia, te wielkie linje ograniczające moją egzystencję, nieprzebyte dla nikogo poza Albertyną, a także (w przyszłym, nieznanym mi jeszcze planie mego późniejszego życia, niby wykreślony przez architekta plan budowli, które powstaną aż znacznie później) dalekie, równoległe do nich i obszerniejsze linje szkicujące we mnie, niby samotną pustynię, sztywną i monotonną nieco formułę moich przyszłych miłości – to wszystko wykreśliła w istocie owa noc w Balbec, kiedy w kolejce, skoro mi Albertyna wyznała kto ją wychował, zapragnąłem ją za wszelką cenę uchronić od pewnych wpływów i nie puszczać jej od siebie przez kilka dni. Dnie następowały po dniach, przyzwyczajenia te stały się machinalne; ale na podobieństwo owych obrzędów których sens próbuje odczytać historja, komuś, ktoby mnie spytał, co znaczy to odludne życie, w którem zamykałem się do tego stopnia żem przestał chodzić nawet do teatru; mógłbym (a nie chciałbym) powiedzieć, że zrodziło się ono z trwogi jednego wieczoru i z potrzeby dowiedzenia samemu sobie (w dniach, które nastąpiły po owym wieczorze), że ta, której opłakane dzieciństwo poznałem, nie miałaby możności narażenia się na dawne pokusy – w razie gdyby chciała to uczynić. Dość rzadko już myślałem o tych możliwościach; mimo to, musiały one wciąż żyć mglisto w mojej świadomości. Fakt niszczenia ich dzień po dniu – lub próby w tej mierze – stały się z pewnością przyczyną, czemum lubił całować te policzki, nie piękniejsze od wielu innych; pod wszelką głębszą nieco fizyczną rozkoszą, istnieje ciągłe niebezpieczeństwo.
Przyrzekłem Albertynie, że o ile z nią się nie wybiorę, wezmę się do pracy. Ale nazajutrz, jakgdyby, korzystając z naszego snu, dom w cudowny sposób odbył podróż, budziłem się w odmienną pogodę w innym klimacie. Nie sposób pracować w chwili gdy się ląduje w nowym kraju, do którego warunków trzeba się dostosować. Otóż, każdy dzień był dla mnie odmiennym krajem. Jakimż cudem poznałbym nawet swoje lenistwo w jego wciąż nowych formach?
Czasami, w dnie beznadziejnie słotne (jak twierdzono), już samo siedzenie w domu, zanurzonym w równym i ciągłym deszczu, posiadało gładką słodycz, kojącą ciszę, urok morskiej podróży; innym razem, w pogodny dzień, leżąc nieruchomo w łóżku, pozwalałem się kręcić cieniom dokoła siebie, niby dokoła pnia drzewa.
Kiedyindziej znów, przy pierwszych dzwonach bliskiego klasztoru, nielicznych jak poranne dewotki, poznawałem jeden z owych burzliwych, nerwowych i słodkich dni, ledwie bielących ciemne niebo mokrym szronem, roztapianym i rozpraszanym przez ciepły wiatr, kiedy dachy zwilżone ulewą, którą suszy podmuch wiatru lub promień słońca, z gruchaniem pozwalają ściekać kroplom deszczu i czekając aż wiatr znów się zerwie, gładzą swoje dachówki mieniące się w błysku słońca jak gardziołko gołębia; jeden z dni, wypełnionych tyloma odmianami pogody, powietrznych zdarzeń, burz, dni nie straconych dla leniucha, ożywionego energją, jaką za niego, poniekąd w jego zastępstwie, rozwinęła atmosfera; dni podobne dniom rozruchów lub wojny, które nie wydają się puste uczniakowi wymykającemu się z klasy, ponieważ, wałęsając się koło Pałacu sprawiedliwości lub czytając dzienniki, ma złudzenie, że w wydarzeniach które się działy, w miejsce zadań których nie odrobił, znalazł korzyść dla swojej inteligencji i wymówkę dla próżniactwa; dni dające się porównać z temi, w których się spełnia w naszem życiu jakiś wyjątkowy przełom, dając komuś, kto nigdy nic nie robił, złudzenie, że – jeżeli się skończy szczęśliwie – zaszczepi w nim skłonność do pracy. Naprzykład ranek, kiedy człowiek wychodzi z domu na pojedynek o szczególnie niebezpiecznych warunkach; wówczas, w chwili gdy może stracić życie, objawia mu się nagle cena życia, z którego mógł był skorzystać aby podjąć jakieś dzieło, lub bodaj kosztować przyjemności, a z którego nie umiał wydobyć nic.
– Gdybym nie zginął – powiada sobie – jakżebym się zaraz zabrał do pracy! I jakbym się bawił!
Życie nabrało nagle w jego oczach większej wartości, ponieważ wkłada w nie wszystko co mu się zdaje że ono może dać, a nie to niewiele które ma z niego zazwyczaj. Widzi je wedle swoich pragnień, nie zaś takiem, jakiem – wie to z doświadczenia – umie je uczynić, to znaczy tak miernem! Życie to wypełniło się w jednej chwili pracami, podróżami, wycieczkami w góry, wszystkiemi pięknemi rzeczami, które (powiada sobie) nieszczęśliwy wynik pojedynku może unicestwi; podczas gdy, zanim jeszcze była mowa o pojedynku, wszystko unicestwiały jego złe nawyki, które nawet bez pojedynku trwałyby nadal. Wraca do domu nawet nie ranny, ale odnajduje te same przeszkody dla przyjemności, dla wycieczek, podróży, dla wszystkiego tego, z czego wiekuistem wyzuciem groziła mu przez chwilę śmierć: wystarcza na to życie! Co się tyczy pracy, daje sobie urlop, ile że wyjątkowe okoliczności podsycają w człowieku to co w nim już istniało: w pracowitym pracę a w próżniaku lenistwo.
Robiłem tak jak ów człowiek i tak jak zawsze robiłem od czasu dawnych postanowień żeby się wziąć do pisania. Postanowienie to powziąłem niegdyś, ale zdawało mi się nie dawniejsze niż wczoraj, bo każdy z kolei dzień stawał się dla mnie niebyły. Tak samo poczynałem sobie i z tym dniem, pozwalając bezczynnie mijać jego ulewom i przebłyskom pogody, obiecując sobie pracować jutro. Ale stawałem się inny pod niebem bez chmurki; złocony dźwięk dzwonów zawierał nietylko – jak miód – światło, ale wrażenie światła, a także mdły smak konfitur (ponieważ w Combray wałęsał się często jak osa po sprzątniętym stole). W taki słoneczny dzień lenić się z zamkniętemi oczami, to była rzecz dozwolona, praktykowana, zbawienna, miła, właściwa, tak jak zamknąć żaluzje od upału.
W taki to czas, w początkach drugiego pobytu w Balbec, usłyszałem smyczki orkiestry pośród sinych fal przypływu. O ileż więcej posiadałem Albertynę dziś! Były dnie, kiedy dzwon bijący godzinę miał na kręgu swojej dźwięczności tarczę tak świeżą, tak mocno nasyconą wilgocią lub światłem, że stawała się jakgdyby transpozycją dla ślepych, lub, jeśli kto woli, muzycznym przekładem uroków deszczu lub czaru słońca. Tak iż w tej chwili, leżąc z zamkniętemi oczami w łóżku, powiadałem sobie, że wszystko da się przetrasponować, i że wszechświat jedynie słyszalny mógłby być równie urozmaicony. Płynąc leniwo z powrotem od dnia do dnia, niby na łodzi, i widząc jawiące się przedemną wciąż nowe zaczarowane wspomnienia, nie wybierane СКАЧАТЬ