Uwięziona. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uwięziona - Марсель Пруст страница 14

Название: Uwięziona

Автор: Марсель Пруст

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ sytej zanim jeszcze nabrała apetytu; i nie miałyby ich dla mnie, gdybym oglądał to wszystko kilka lat wprzódy, towarzysząc jakiejś elegantce w nudnej wizycie u krawcowej.

      Stopniowo Albertyna sama stawała się elegantką. Bo i każda rzecz, którą dla niej zamawiałem, była w swoim rodzaju najładniejsza, ze wszystkiemi wyrafinowaniami godnemi księżnej de Guermantes lub pani Swann, i rzeczy tych Albertyna zaczynała mieć dużo. Ale to nie miało wielkiego znaczenia z chwilą kiedy każdą z nich pokochała zgóry i każdą oddzielnie.

      Kiedy ktoś podziwiał kolejno to jednego to znów innego malarza, może w końcu mieć dla całego muzeum podziw gorący, bo złożony z szeregu wyłącznych w swoim czasie miłości, które wreszcie spotkały się i pogodziły z sobą.

      Albertyna nie była zresztą bynajmniej pustą lalką; czytała dużo kiedy była sama, a mnie czytywała głośno kiedyśmy byli razem. Zrobiła się nadzwyczaj inteligentna. Powiadała, myląc się zresztą: „Przeraża mnie myśl, że bez ciebie zostałabym głupia. Nie zaprzeczaj. Otworzyłeś mi świat myśli, którego nie podejrzewałam, i to niewiele czem się stałam zawdzięczam tylko tobie”.

      Widzieliśmy, że podobnie mówiła niegdyś o moim wpływie na Annę. Czy która z nich czuła coś dla mnie? I czem były same w sobie, ta Anna, ta Albertyna? Aby się o tem dowiedzieć, trzebaby was unieruchomić, nie żyć już w tem nieustannem oczekiwaniu was, w którem stajecie się wciąż inne; trzebaby was już nie kochać, aby was utrwalić, trzebaby nie znać już waszego nieskończonego i wciąż zaskakującego zjawiania się o wy, młode dziewczęta, o wciąż drgający promieniu, w którym drżymy, widząc was zjawiające się raz po raz, zaledwie mogąc was poznać w zawrotnej chyżości światła. Tej chyżości nie znalibyśmy może, wszystko wydawałoby się nam nieruchome, gdyby głos płci nie kazał nam biec ku wam, wy złote krople wciąż tak odmienne i wciąż przechodzące nasze oczekiwanie! Za każdym razem, młoda dziewczyna tak mało podobna jest do poprzedniej siebie (ile że, z chwilą gdy ją oglądamy, drze w strzępy naszą pamięć o niej i nasze pragnienie), że ciągłość charakteru, jakiego jej użyczamy, jest jedynie fikcją, dogodniejszą formą mówienia. Powiedziano nam, że jakaś piękna dziewczyna jest tkliwa, kochająca, pełna najdelikatniejszych uczuć. Wyobraźnia nasza wierzy temu na słowo: kiedy ujrzymy tę dziewczynę pierwszy raz w puszystym kręgu blond włosów, z tarczą różowej twarzy, niemal lękamy się, że ta zbyt cnotliwa siostra ostudzi nas samą swoją cnotą, że nigdy nie będzie dla nas kochanką jakiejśmy pragnęli. Ileż zwierzeń, na wiarę tej szlachetności serca, robimy jej od pierwszej godziny; ile projektów snujemy razem! Ale za kilka dni żałujemy tych wynurzeń, bo różane dziewczę odzywa się za drugim razem jak furja lubieżności. W kolejnych fizjognomjach, jakie po kilkodniowej wibracji ukazuje nam przerywane różowe światło, nie jest nawet pewne, czy jakieś zewnętrzne movimentum nie zmieniło wyglądu tych dziewcząt; i to mogło się było zdarzyć z mojemi przyjaciółkami z Balbec.

      Sławią nam słodycz, czystość jakiejś dziewicy. Ale potem ów ktoś czuje, że coś ostrego trafiłoby nam lepiej do smaku i radzi jej aby się okazała śmielsza. Sama w sobie, czy była raczej tą niż tamtą? Może nie, ale była zdolna dostroić się do tyluż rozmaitych możliwości w zawrotnym biegu życia. Z inną, której cały powab mieścił się w czemś nieubłaganem (co spodziewaliśmy się jednak ugiąć), jak naprzykład owa groźna skoczka w Balbec, muskająca stopami czaszki przerażonych starszych panów, jakiż zawód! W chwili gdy jej mówimy czułości, podsycane wspomnieniem tylu jej brutalności dla innych, oglądamy nagle inną twarz i słyszymy na wstępie zwierzenie, że jest nieśmiała, że ze strachu nie umie się znaleźć z kimś widzianym po raz pierwszy i że dopiero po jakich dwóch tygodniach mogłaby z nami rozmawiać spokojnie. Stal zmieniła się w bawełnę, nie mamy czego próbować kruszyć, skoro sama z siebie traciła wszelki odpór. Sama z siebie, ale może z naszej winy, bo nasze czułe słowa skierowane do wcielonej Brutalności, podsunęły jej – może bez specjalnego wyrachowania z jej strony – tkliwe akcenty.

      To co nam sprawiło zawód nie było zresztą tak niezręczne, wdzięczność bowiem za tyle słodyczy miała nas może bardziej zobowiązać niż rozkosz poskromienia zuchwalstwa. Zapewne, może przyjść dzień, w którym nawet tym promiennym dziewczętom przyznamy charaktery bardzo określone, ale to dlatego, że przestaną nas interesować, że ich widok nie będzie już dla naszego serca czemś odmiennem od naszych nadziei, czemś co zostawi w tem sercu wstrząs wciąż nowego wcielenia. Ciągłość ich będzie wynikiem naszej obojętności, która je powierzy sądowi intelektu. Intelekt zresztą nie wyda o wiele kategoryczniejszego wyroku; uznawszy bowiem, że jakiejś wady, przeważającej u jednej, druga na szczęście nie ma, spostrzeżemy iż wadę tę przeciwważył jakiś szacowny przymiot. Tak iż z fałszywego sądu inteligencji (wkraczającej dopiero wówczas, kiedy się przestajemy kimś interesować) wyjdą określone i stałe charaktery młodych dziewcząt, mówiące nam nie więcej, niż zdumiewające codziennie oglądane twarze, kiedy, w oszałamiającej chyżości naszego oczekiwania, owe dziewczęta ukazywały się co dnia, co tygodnia, zbyt różne od siebie na to abyśmy mogli – w tym niepowstrzymanym pędzie – klasyfikować i wyznaczać rangi. Co się tyczy naszych uczuć, mówiliśmy aż nazbyt często o nich, aby musieć powtarzać, że miłość bywa często jedynie skojarzeniem obrazu młodej dziewczyny (inaczej stałaby się nam rychło nieznośna) z biciem serca nieodłącznem od nieskończonego, daremnego oczekiwania gdy panienka „wystawiła nas do wiatru”. Wszystko to jest prawdą nietylko dla młodych ludzi z przerostem wyobraźni wobec zmiennych młodych dziewcząt.

      W tym momencie naszego opowiadania, zdaje się (dowiedziałem się o tem później), że siostrzenica Jupiena zmieniła zdanie o Morelu i o panu de Charlus. Szofer mój, podbijając bębenka jej miłości do Morela, zachwalał bezmiar delikatności skrzypka, w który była aż nazbyt skłonna wierzyć. Z drugiej strony, Morel nie przestawał jej malować roli kata, jaką p. de Charlus odgrywał w stosunku do niego, co ona, nie odgadując miłości barona, przypisywała wadom jego charakteru. Musiała zresztą odczuć tyrańską obecność p. de Charlus przy wszystkich ich spotkaniach. A na poparcie tego wszystkiego, słyszała jak panie z towarzystwa mówiły o okrutnej złośliwości barona. Otóż, od niedawna, poglądy jej przeobraziły się całkowicie. Odkryła u Morela (nie przestając go kochać dlatego) otchłanie złości i perfidji, wyrównane zresztą częstą słodyczą i prawdziwą tkliwością; a u pana de Charlus niezaprzeczoną i olbrzymią dobroć, pomieszaną z brutalstwem, którego nie znała. Tak więc, o tem czem byli naprawdę skrzypek i jego protektor, nie miała jaśniejszego sądu niż ja o Annie, którą wszakże widywałem codzień i o Albertynie która żyła ze mną.

      Wieczorem, o ile Albertyna nie czytała głośno, raczyła mnie muzyką, grała ze mną w warcaby lub rozmawiała. Przerywałem zwykle i warcaby i rozmowę, aby ją całować. Stosunki nasze miały prostotę, która czyniła je wytchnieniem. Sama pustka życia Albertyny rodziła w niej gorliwość i uległość w jedynych rzeczach, jakich od niej żądałem. Za tą dziewczyną – niby za purpurowem światłem, kładącem się u stóp firanek w Balbec, podczas gdy na dworze buchał koncert orkiestry – mieniły się perłowo modre falowania morza. Ona, w której pojęcie mnie żyło tak poufale, że po ciotce byłem może osobą, którą najmniej odróżniała od siebie samej, czy to była w istocie ta dziewczyna, którą ujrzałem pierwszy raz w Balbec, w płaskiej czapeczce, z natarczywemi i roześmianemi oczami, nieznaną jeszcze, dwuwymiarową jak sylweta odcinająca się na fali? Kiedy odnajdziemy takie obrazy przechowane w pamięci, zdumiewamy się ich różnością od istoty którą znamy; pojmujemy jaką pracę nad modelowaniem jej wykonywa co dnia przyzwyczajenie. W uroku jaki Albertyna zachowała w Paryżu, przy moim kominku, żyło jeszcze pragnienie, jakie we mnie obudził zuchwały i kwitnący orszak СКАЧАТЬ