Название: Uwięziona
Автор: Марсель Пруст
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Była to moc ukojenia, taka jakiej nie doznałem od odległych wieczorów w Combray, kiedy, pochylona nad mojem łóżkiem, matka przynosiła mi spokój w pocałunku. Z pewnością, dziwiłbym się bardzo w owym czasie, gdyby mi powiedziano, że nie jestem całkiem dobry, a zwłaszcza że będę się kiedykolwiek starał pozbawić kogoś przyjemności. Widocznie licho znałem wówczas samego siebie, bo przyjemność trwałego posiadania Albertyny u siebie w domu była dla mnie o wiele wątpliwsza, niż przyjemność odcięcia jej od świata, gdzie każdy mógł się nią cieszyć z kolei, przyjemność spętania kwitnącej młodej dziewczyny, która, jeżeli nie dawała mi wiele szczęścia, pozbawiała go bodaj innych. Ambicja, sława, zostawiłyby mnie obojętnym. Jeszcze mniej byłem zdolny odczuwać nienawiść. A jednak, bądź jak bądź, miłość fizyczna była dla mnie tryumfem nad szeregiem współzawodników. Wciąż muszę to podkreślać: to było przedewszystkiem ukojenie.
Nic to, że, zanim Albertyna wróciła, wątpiłem o niej, wyobrażałem ją sobie w pokoju w Montjouvain; kiedy siadła w peniuarze nawprost mego fotela, lub kiedy (najczęściej) wyciągnąłem się na łóżku, składałem moje wątpienia w niej, oddawałem je jej aby mnie od nich uwolniła, z poddaniem wierzącego człowieka, który odmawia pacierz. Przez cały wieczór mogła, zwinięta psotnie w kłębek na łóżku, bawić się ze mną niby duża kotka; różowy nosek, który kurczyła jeszcze zalotnem spojrzeniem, filuternem jak bywa u tłuścioszek, dawał jej mince coś kapryśnego, podnieconego; kiedy strząsnęła pukiel długich czarnych włosów na policzek niby z różowego wosku i kiedy, przymknąwszy oczy, rozkładając ramiona, mówiła spojrzeniem: „Rób ze mną co zechcesz”; kiedy w chwili gdy miała mnie opuścić, zbliżała się aby mi rzec dobranoc, całowałem rodzinną niemal słodycz tych policzków po obu stronach jej pełnej szyi, która wówczas nigdy nie wydawała mi się dość ciemna ani dość gładka, jakgdyby te materjalne przymioty miały u Albertyny związek z lojalnością i dobrocią.
Teraz z kolei Albertyna mówiła mi dobranoc. Całowała mnie z dwóch stron w szyję, przyczem włosy jej pieściły mnie jak skrzydło o ostrych i miękkich piórach. Mimo iż te dwa pocałunki pokoju – matki i Albertyny – były od siebie tak różne, kiedy Albertyna wsuwała język w moje usta – czyniąc mi dar ze swego języka, niby dar Ducha świętego – dawała mi jakby wiatyk, zostawiała mi zapas spokoju, prawie równie słodki, jak kiedy matka kładła wieczorem w Combray wargi na mojem czole.
– Czy wybierzesz się z nami jutro, złośniku? – pytała przed rozstaniem.
– Dokąd jedziecie?
– To będzie zależało od pogody i od ciebie. Czy napisałeś bodaj coś dzisiaj, kochanie? Nie? No, w takim razie czy warto było wyrzekać się spaceru! Powiedz, prawda, kiedy wróciłam, poznałeś moje kroki, domyśliłeś się że to ja?
– Naturalnie. Czy możnaby się omylić, czy możnaby nie poznać, wśród tysiąca, kroków swojej kuropatewki? Niech mi pozwoli rozzuć się, zanim się położy, to mi sprawi taką przyjemność. Jesteś taka milusia i taka różowa w tej bieli koronek.
Taka była moja odpowiedź: pośród zwrotów zmysłowych, łatwo poznać inne, właściwe matce i babce, bo stopniowo stawałem się podobny do wszystkich krewnych, do ojca, który – wprawdzie na inny sposób, bo jeżeli się pewne rzeczy powtarzają, to z wielkiemi odmianami – tak bardzo się interesował pogodą danego dnia; i nietylko do ojca, ale coraz więcej do cioci Leonji. Inaczej, Albertyna mogłaby być dla mnie jedynie racją do spacerów, dlatego aby jej nie puszczać samej, bez kontroli. Z zamarynowaną w dewocji ciocią Leonją nie miałem w swojem mniemaniu ani jednego punktu wspólnego, ja tak spragniony rozkoszy, djametralnie różny napozór od tej maniaczki, nie zdolnej zaznać żadnej przyjemności i odmawiającej przez cały dzień różaniec; ja tak gryzący się tem, że nie mogę zostać literatem, podczas gdy ona była jedyną osobą w rodzinie, nie zdolną jeszcze zrozumieć, że czytać to jest coś innego niż spędzać czas „na zabawie”; dzięki czemu nawet około Wielkiej Nocy lektura była dozwolona w niedzielę, kiedy wszelkie poważne zajęcie jest wzbronione, iżby ten dzień był całkowicie uświęcony modlitwą. Otóż, mimo iż codzień czerpałem racje w specjalnem niedomaganiu, które mnie tak często więziło w łóżku, jakaś istota (nie Albertyna, nie osoba którą kochałem), ale jakaś istota mająca nademną większą władzę od istoty kochanej, przeniosła się we mnie, tak despotyczna że czasem kazała zmilknąć moim zazdrosnym podejrzeniom lub bodaj wzbraniała mi sprawdzić w jakim stopniu są usprawiedliwione; a istotą tą była ciocia Leonja. I nietylko stawałem się przesadnie podobny do ojca, tak dalece, że nie poprzestawałem jak on na sprawdzaniu barometru, ale sam się stawałem żywym barometrem; nietylko ciocia Leonja zmuszała mnie do obserwowania pogody z pokoju lub nawet z łóżka; oto teraz mówiłem do Albertyny czasem jak dziecko jakiem byłem w Combray mówiąc do matki, to znów tak jak mówiła do mnie babka.
Kiedyśmy przekroczyli pewien wiek, dusza dziecka którem byliśmy niegdyś i dusza zmarłych z których się wiedziemy, rzucają nam garściami swoje bogactwa i swoje złe uroki, pragnąc mieć udział w naszych nowych uczuciach, w które, zacierając dawny obraz, przetapiamy wszystko tamto. I tak, cała moja przeszłość od najdawniejszych lat, i poprzez owe lata przeszłość rodziców, wlewały w moją nieczystą miłość do Albertyny słodycz synowskiej i macierzyńskiej zarazem czułości. Począwszy od pewnej godziny, przeznaczone nam jest przyjmować wszystkich naszych krewnych, przybyłych z tak daleka i skupionych dokoła nas.
Zanim mnie Albertyna usłuchała i pozwoliła mi zdjąć sobie trzewiki, rozchyliłem jej koszulę. Dwie drobne wysoko osadzone piersi były tak okrągłe, że robiły nietyle wrażenie integralnej części jej ciała ile dojrzewających w tem miejscu owoców; a jej brzuch (kryjąc miejsce, które mężczyznę szpeci niby hacel tkwiący jeszcze w odpakowanym posągu) zamykał się u spojenia ud dwiema bruzdami o krzywiźnie łagodnej, kojącej i zacisznej, niby linja horyzontu, gdy słońce znikło.
Zdejmowała buciki i kładła się koło mnie.
O, wzniosłe gesty Mężczyzny i Kobiety, w których to, co stwórca rozdzielił, sili się połączyć, w niewinności pierwszych dni i z pokorą gliny; Ewa zdziwiona i uległa wobec Mężczyzny, przy którego boku się budzi, jak on sam, jeszcze samotny, zdziwiony i uległy był wobec Boga który go ulepił. Albertyna zaplatała ręce za czarnemi włosami, wyprężając biodro, opuszczając nogę podobną do łabędziej szyi gdy się wyciąga i wygina. Jedynie kiedy leżała całkiem na boku, widać było pewien profil jej twarzy (tak dobrej i ładnej en face); profil którego nie mogłem znosić, haczykowaty jak na pewnych karykaturach Leonarda, wyrażających jak gdyby złość, chciwość, chytrość szpiega, którego obecność w domu przejęłaby mnie zgrozą, a który demaskował СКАЧАТЬ