Название: Uwięziona
Автор: Марсель Пруст
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Czasem dawał mi jej sen kosztować rozkoszy mniej czystej. Nie potrzebowałem na to żadnego ruchu, wyciągałem nogę wzdłuż jej nogi niby wiosło które się puszcza wolno i które od czasu do czasu wprawia się w lekkie drganie, podobne do przerywanego uderzenia skrzydeł u ptaków śpiących w powietrzu.
Patrząc na nią, wybierałem tę perspektywę jej twarzy, której się nie widywało nigdy, a która była tak piękna. Można ostatecznie pojąć, że listy które ktoś do nas pisze, są mniejwięcej podobne do siebie i rysują obraz natyle różny od znajomej osoby, że stanowią drugą osobowość. Ale o ileż dziwniejsze jest, aby kobieta była zrośnięta, niby Rosita i Doodica, z drugą kobietą, której odmienna piękność każe wnosić o innym charakterze, i że, dla ujrzenia jednej, trzeba było stanąć z profilu, a dla drugiej en face!
Szmer jej oddechu, stając się silniejszy, mógł dać iluzję zdyszenia rozkoszą, i kiedy moja rozkosz dobiegła kresu; mogłem ucałować Albertynę nie przerwawszy jej snu. Zdawało mi się w tych chwilach, że ją posiadałem pełniej, jak bezświadomą i pozbawioną oporu cząstkę niemej przyrody. Nie troszczyłem się o słowa, jakie się jej czasami wydzierały przez sen, znaczenie ich umykało mi się; jakąkolwiek zresztą oznaczałyby nieznaną osobę, na mojej to ręce, na mojej twarzy, ręka jej, niekiedy ożywiona lekkim dreszczem, zaciskała się na chwilę. Syciłem się jej snem z miłością bezinteresowną, kojącą, tak jak słuchałem przez godziny całe plusku fali.
Może trzeba aby jakaś istota zdolna nam była zadać wiele cierpienia, na to aby w godzinach pauzy dawała nam ten sam kojący spokój jaki daje natura. Nie potrzebowałem odpowiadać Albertynie jak wówczas kiedyśmy rozmawiali; a gdybym nawet mógł milczeć, jak czyniłem również gdy ona mówiła, jednak, słuchając jej, nie zstępowałem w nią równie głęboko. Wciąż słysząc, chwytając chwila po chwili, niby ledwie wyczuwalny wietrzyk, kojący szmer jej czystego oddechu, miałem przed sobą, dla siebie, całe fizjologiczne istnienie; i byłbym tak trwał, patrząc na nią, słuchając jej, równie długo jak długo niegdyś leżałem wyciągnięty na plaży, przy blasku księżyca.
Czasami możnaby rzec że morze się wzdyma od wichru, że burza daje się czuć aż w zatoce, i zaczynałem jak ona słuchać tego chrapliwego oddechu. Czasem, kiedy Albertynie było zbyt gorąco, zdejmowała, już prawie śpiąc, kimono i rzucała je na fotel. Spała, a ja powiadałem sobie, że wszystkie jej listy znajdują się w kieszonce tego kimona, kładła je tam zawsze. Podpis, ślad umówionej schadzki, wystarczyłyby, aby dowieść kłamstwa lub rozprószyć podejrzenie. Kiedy czułem, że Albertyna śpi głęboko, wówczas, oddalając się od łóżka, na którem oddawna oglądałem ją bez ruchu, posuwałem się, zdjęty żarliwą ciekawością; czułem, że sekret jej życia, wiotki i bezbronny na tym fotelu, jest tuż. Może czyniłem to i dlatego, że patrzeć bez ruchu na to jak ktoś śpi, nuży w końcu. I tak, wciąż odwracając się aby sprawdzić czy się Albertyna nie budzi, posuwałem się na palcach aż do fotela. Przystawałem, długo patrzyłem na kimono, jak wprzód na Albertynę. Ale (może to był błąd) nigdy nie ruszyłem kimona, nie sięgnąłem do kieszeni, nie spojrzałem na listy. W końcu, widząc że się nie zdecyduję, wracałem, wciąż na palcach, do łóżka, i znów patrzałem na śpiącą, na tę, która nie powiedziałaby mi nic, podczas gdy na poręczy fotela widziałem kimono, które może powiedziałoby mi wiele. I tak jak ludzie wynajmują za sto franków dziennie pokój w Hotêl de Balbec aby oddychać morskiem powietrzem, tak ja uważałem za naturalne wydawać więcej jeszcze na Albertynę, skoro miałem jej oddech tuż koło twarzy, w jej ustach które rozchylałem mojemi, dokąd przez mój język wnikało jej życie.
Ale tej rozkoszy patrzenia jak Albertyna śpi, rozkoszy równie słodkiej jak czuć jej życie, kładła kres inna przyjemność: mianowicie patrzeć jak się budzi. Rozkosz ta streszczała w głębszym i bardziej tajemniczym stopniu przyjemność, że ona mieszka u mnie. Nieraz popołudniu, kiedy Albertyna wysiadała z powozu, słodko mi było myśleć, że ona wraca do mojego mieszkania. Kiedy z głębin snu przebywała ostatnie stopnie sennych marzeń, było mi jeszcze milej, że to w moim pokoju budzi się do świadomości i życia, że pyta przez chwilę samej siebie: „gdzie ja jestem” i że gdy widzi otaczające ją przedmioty, lampę której blask przyprawia ją o lekkie mruganie, stwierdzając że się budzi u mnie, może sobie odpowiedzieć, że jest u siebie. W owej pierwszej rozkosznej chwili niepewności, miałem wrażenie, że ją tem pełniej biorę w posiadanie, skoro (zamiast żeby po wyjściu na miasto wracała do swojego pokoju) mój pokój – z chwilą gdy go Albertyna pozna – miał ją objąć, zawrzeć, bez żadnego śladu zmieszania w jej oczach, tak spokojnych jak gdyby wcale nie spała.
Wahania pierwszych chwil przebudzenia wyrażające się w milczeniu Albertyny, nie odbijały się w jej spojrzeniu. Z chwilą gdy odzyskiwała mowę, powiadała: „mój” albo „drogi mój”, poczem następowało moje imię, co, w razie gdybym opowiadającemu dał imię autora tej książki, brzmiałoby „mój Marcel” albo „drogi mój Marcel”. Odtąd nie pozwalałem już, aby ktoś w rodzinie, nazywając mnie też „drogim” odbierał rozkosznym słówkom Albertyny ich jedność. Mówiąc tak, robiła minkę, którą sama z siebie zmieniała w pocałunek. I równie szybko jak niedawno zasnęła, tak szybko też budziła się.
Tak jak moje przemieszczenie w czasie, jak fakt patrzenia na młodą dziewczynę, siedzącą koło mnie, przy lampie oświecającej ją inaczej niż słońce wówczas gdy się posuwała nad morzem, tak samo ten realny przyrost wartości, samoistny rozwój Albertyny nie stanowiły ważnej przyczyny, różnicy między mojem patrzeniem na nią teraz a niegdyś w Balbec. Więcej lat mogłoby oddzielić te dwa obrazy, nie sprowadzając równie kompletnej zmiany; owa zmiana – zasadnicza i nagła – powstała w chwili, kiedym się dowiedział, że Albertyna chowała się niemal u przyjaciółki panny Vinteuil. O ile niegdyś podniecała mnie tajemnica kryjąca się w oczach Albertyny, obecnie byłem szczęśliwy jedynie w chwilach, kiedy z tych oczu, nawet z tych policzków wyrazistych jak oczy, dopieroco tak słodkich ale wnet nachmurzonych, zdołałem wygnać wszelką tajemnicę.
Obrazem, którego szukałem, w którym odpoczywałem, z którym byłbym chciał umrzeć, nie była już Albertyna mająca nieznane życie, ale Albertyna znana mi tak dobrze jak tylko możliwe (i dlatego ta miłość nie mogła być trwała, chyba żeby została nieszczęśliwa, zasadniczo bowiem nie zaspokajała potrzeby tajemnicy); Albertyna nie odbijająca dalekiego świata, ale nie pragnąca – były chwile, w których w istocie tak się zdawało – niczego innego jak być ze mną, całkiem podobna do mnie, Albertyna stanowiąca obraz tego, co właśnie było moje, nie zaś czegoś nieznanego. Kiedy miłość urodziła się tak z godziny trwogi w stosunku do jakiejś istoty; kiedy się urodziła z niepewności czy się ją da zatrzymać lub czy się wymknie, wówczas miłość ta nosi znamię wstrząsu który ją stworzył i bardzo mało przypomina to, cośmy widzieli dotąd w tej istocie. Moje pierwsze wrażenia wobec Albertyny na brzegu fal mogły potrosze przetrwać w mojej miłości do niej; w rzeczywistości jednak, owe dawniejsze wrażenie zajmują jedynie skąpo miejsca w tego rodzaju miłości; taka miłość w swojej sile, cierpieniu, w swojej potrzebie słodyczy i ucieczce ku spokojnemu i kojącemu wspomnieniu, gdzie chciałoby się trwać i niczego już więcej nie dowiedzieć się o ukochanej, nawet gdyby było można dowiedzieć się czegoś wstrętnego – więcej nawet, chciałoby się ufać jedynie owym dawniejszym wrażeniom – СКАЧАТЬ