Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont страница 45

Название: Ziemia obiecana

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – Ja sobie robię grubą nieprzyzwoitość z pana i z pańskiego miejsca.

      Wsadził drugi kalosz.

      – Prócz tego, każę cię wyrzucić za drzwi.

      – Spróbuj chamie! – krzyknął, ubierając się spiesznie w palto.

      – Kundel, za drzwi z nim! – szepnął jeszcze ciszej Bucholc, ściskając nerwowo kij.

      – Daj spokój, August, nie próbuj, bo tobie razem z twoim panem nadłamię żeber.

      – Verflucht94! Za drzwi z nim! – zakrzyczał.

      – Milczeć, złodzieju! – ryknął Horn, chwytając za jakiś ciężki stołek i gotów był bić, gdyby go był ktokolwiek dotknął. – Milczeć, ty szwabska mordo! ty szakalu! – rzucił stołkiem pod biurko i wyszedł, trzasnąwszy tak silnie drzwiami, aż wszystkie szyby z nich wyleciały.

      Borowiecki wysunął się już przedtem.

      Bucholc opadł z jękiem, nieprzytomny prawie z gniewu, miał tyle tylko sił, że nacisnął guzik elektryczny i przyduszonym, ochrypłym głosem szepnął:

      – Policja.

      Długa cisza zapanowała w pustym kantorze. Lokaj stał bez ruchu, przestraszony i nie wiedział, co robić, patrzył na twarz siną Bucholca i na wykrzywione z bólu usta, który oprzytomniał wreszcie, otworzył oczy, popatrzył na pusty kantor, poprawił się w fotelu i po długiej chwili zawołał łagodnie:

      – August!

      Lokaj podszedł ze strachem, bo jak tylko wołał po imieniu i udawał łagodnego, wtedy był najstraszniejszym.

      – Gdzie pan Horn?

      – Jaśnie pan go wyrzucił, to i poszedł.

      – Dobrze. A gdzie pan Borowiecki?

      – Zajrzał tylko i zaraz wyszedł, musiał iść na obiad, bo już po dwunastej, fabryki dosyć dawno gwizdały na południe – przeciągał umyślnie odpowiedzi.

      – Dobrze. Stań z boku.

      Lokaj drgnął, ale wypełnił rozkaz.

      – Słucham! – rzekł bardzo pokornym głosem.

      – Kazałem ci wyrzucić tego psa, dlaczego nie słuchałeś, co?

      – Jaśnie panie, on sam wyszedł! – zaczął się tłumaczyć ze łzami.

      – Milczeć! – krzyknął i uderzył go z całej siły kijem przez twarz.

      August bezwiednie cofnął się w tył.

      – Stój, chodź bliżej!

      I gdy lokaj pod wpływem strachu znowu się przysunął, przytrzymał go za rękę i potężnie obłożył kijami.

      August nie próbował się nawet wydzierać, odwrócił tylko twarz, żeby ukryć łzy, które mu się strumieniem lały po wygolonych policzkach, a gdy Bucholc przestał go bić, śmiertelnie zmęczony, i leżał w fotelu jęcząc, zaczął obwijać mu nogi we flanele, które się pozsuwały podczas gwałtownych poruszeń.

      Karol tymczasem, nie chcąc być świadkiem awantury, wyniósł się i pojechał na obiad.

      Jadał w tak zwanej „kolonii” na Spacerowej.

      „Kolonię” składało kilkanaście kobiet, Polek, wyrzuconych przez los z różnych części Kraju na bruk łódzki.

      Były to przeważnie rozbitki życiowe: wdowy, eks-obywatelki ziemskie, eks-kapitalistki, eks-panie, stare panny i młode dziewczyny, które przyszły tutaj szukać pracy. Bieda je połączyła i bieda wyrównała pomiędzy nimi różne towarzysko-kastowe nierówności.

      Zajmowały na ulicy Spacerowej całe piętro, urządzone na sposób hotelowy. Korytarz biegł wzdłuż całego mieszkania i kończył się przy wielkim, narożnym pokoju, służącym za wspólną dla wszystkich jadalnię.

      Karol i Moryc jadali tam obiady razem z kilkoma kolegami.

      Przyszedł spóźniony nieco, bo wielki okrągły stół był już obsadzony stołownikami.

      Jedzono pośpiesznie w milczeniu, nikt nie miał czasu na pogawędkę, a wszyscy co chwila podnosili głowy i nadsłuchiwali, czy nie odzywają się już świstawki.

      Karol usiadł obok tej baronowej, która w sobotę przewodniczyła w loży, uścisnął kilka rąk w milczeniu, kiwnął kilka razy głową dalej siedzącym i zabrał się do jedzenia.

      – Horna nie było jeszcze? – zapytał ktoś przez stół pani Łapińskiej.

      – Spóźnia się jakoś dzisiaj – szepnęła.

      – Przyjdzie dopiero wieczorem – poinformowała młoda dziewczyna, z obciętymi krótko włosami, które co chwila odgarniała z czoła.

      – Dlaczego, Kama?

      – Miał dzisiaj zrobić awanturę Bucholcowi i wymówić mu miejsce.

      – Mówił Kamie o tym? – zapytał żywo Karol.

      – Taki plan miał.

      – On nigdy, jak widzę, nie robi nic bez planu – chodząca metoda.

      – Zawzięty Niemczyk!

      – O, pan Sierpiński nazywa Horna Niemczykiem, ciociu! – zaprotestowała Kama.

      – Nie tylko zawzięty, on ma nawet w gniewie metodę.

      – Ba, widziałem go raz, jak u nas w kantorze kłócił się z Müllerem.

      – A ja przed chwilą zostawiłem go w podobnej sytuacji z Bucholcem.

      – Co się stało, panie Karolu? – zawołała żywo Kama i przybiegła do Borowieckiego, zanurzyła mu we włosy swoją drobną, dziecinną jeszcze rączkę i pociągając go za głowę, wołała rozpieszczonym głosikiem: – Ciociu, niech pan Karol powie!

      Kilka głów podniosło się znad talerzy.

      – Przy mnie nic się nie stało jeszcze, a co po moim wyjściu – nie wiem. Szło na ostro. Horn z całą serdecznością przekonywał Bucholca, że jest złodziejem i szwabską mordą.

      – Ha, ha, brawo Horn, dzielny chłopak.

      – Szlachecka krew, panie dobrodzieju, tak czy owak, a zawsze się pokaże – mruczał Sierpiński ukontentowany, obcierając potężne, wyczernione wąsy.

      – A ja pana kocham, bo pan jest porządny szlachcic, prawda ciociu?

      – A ja Kamę panie dobrodziejki СКАЧАТЬ



<p>94</p>

verflucht (niem.) – przeklęty. [przypis edytorski]