Król chłopów. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski страница 23

Название: Król chłopów

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ rozmowę.

      – Mówcież mi, proszę – rzekł – o waszym stanie i o dolegliwościach jego, dobrze to wiedzieć, aby radzić temu.

      Wiaduch ruszył nieznacznie ramionami z niedowierzaniem.

      – Wiedzieć jak wiedzieć – rozśmiał się – ale poradzić ani król nie potrafi…

      – Ani król? – zdziwiony podchwycił gość – przestając jeść i wlepiając oczy w niego, a to dla czego? przecie siłę ma, wolę ma!

      – A no, jeno rycerstwa swe musi oszczędzać, ziemianów nie drażnić, bo on panuje, a oni go trzymają. Za ziemiany i rycerstwem kmiecia nie widać. On stoi na końcu, ostatni.

      – Przecie król wszystkim panem jest – sprzeciwił się słuchacz – tak rycerstwu jak kmieciowi.

      – Pewnie – rzekł Leksa – ono się tak zwie, ale w rzeczy tylko to prawda, że kmieć wszystkim służy, a nim się nie opiekuje nikt krom pana Boga.

      – To się przecież na opiekuna skarżyć nie możecie – zaśmiał się słuchacz.

      – Nie skarżym się – zamknął stary, którego rozmowa nie zdawała się bawić…

      Zamilkli, pomilczeli. Garuśnica nową miskę przysunęła gościowi… Bogna, wytarłszy fartuchem, podała mu łyżkę drugą za co się jej uśmiechnął tak, że znowu do ognia uciec musiała.

      Zadumał się trochę przybyły, nim jeść począł, głodu już pierwszego zbywszy, jakby coś mu na myśli ciążyło.

      – Więc nie bardzo sobie życie chwalicie? – zapytał.

      – Ani chwalę, ni narzekam – rzekł Wiaduch. – Mam ci taką naturę, że wesoło biorę co Bóg zeszle, bo gdybym się trapił, sambym sobie szkodził… i tyle.

      Znowu ręką zrobił ruch żywy, niby odpędzający.

      – Bywacie w Krakowie? – zapytał podróżny.

      – Na targu i do kościoła czasem jeżdżę – rzekł Leksa. – Nie ciekawym…

      – Przecie jest na co patrzeć?

      – A w domu jest co robić! – rzekł Wiaduch.

      Podróżny się uśmiechnął.

      Po chwili stary kmieć dodał.

      – Patrzeć, to prawda, że jest na co, gdy pod pręgierzem stawią złodziei, a kosterów z mieściska chłoszcząc wyganiają, a no więcej się czem zabawić nie ma…

      Do piwa Swidnickiego kmieć się nie dociśnie, firtelnicy nie dopuszczą go nigdzie…

      – I na zamku nieraz by się czemu było przypatrzeć – rzekł gość.

      – O! na zamek już chyba nam nie iść – śmiał się Wiaduch – tam droga dla panów nie dla sukmany… A po co?

      – Po co? – odparł podróżny. – Juści, kiedy by się wam krzywda działa, dla czegożbyście i do króla nie mieli iść? On ci przecie najwyższym sędzią.

      Leksa brwi podniósł do góry…

      – Boże uchowaj! a jakby król przez nieświadomość osądził źle, naganić go się nie godziłoby, bo za naganę i sobola byłoby mało, a do kogo sprawa? do Boga…

      – Nie bardzo więc królowi ufacie? – spytał ciekawie gość.

      Pytanie to zdumiało i może nastraszyło kmiecia, zamyślił się, długo zbierał z odpowiedzią.

      – Król! król! – począł. – Ma on o czem innem myśleć, nie o nas.

      – I o was powinien… – rzekł podróżny.

      Wiaduch dziwnie się mu począł przypatrywać, rad był już odgadnąć, z kim miał do czynienia.

      – Nie lubicie go? wtrącił gość.

      Na to pytanie spoważniała twarz Wiaducha.

      – Złego on nam nie zrobił nic – rzekł – myślę, że dobrze by chciał, a no nie może… Nieboszczyka starego Łokcia tośmy znali, młodego, trudno zobaczyć… Tamten dobry był… a i z prostym kmieciem jak z człowiekiem się nieraz rozgadał.

      Lekki rumieniec wystąpił na twarz podróżnemu…

      – Tamtego – mówił, zbliżając się doń Leksa – myśmy i ratowali nieraz, gdy się opuszczony od rycerstwa po kraju błąkał… ot tam wedle jaskiń i wąwozów! Kmiecie za niego broń brali i krew przelewali… pamiętamy to!!

      – I syn jego wam to pewnie będzie pamiętał – odparł, spierając się na ręku, zadumany gość.

      Popił piwem trochę, wlepił oczy w Wiaducha, który prawił ciągle.

      – W tym starym jakby ojca i brata myśmy czuli. Żył tak jako my, dla rycerstwa był surowy, dla nas dobry… pan Bóg mu to wynagrodził, boć się korony dobił…

      Podróżny z ławy wstał, poruszony dziwnie i przejęty… Obejrzał się, wieczór nadchodził.

      – Bóg zapłać gospodarzu, Bóg zapłać gosposiu i wam – dodał skinąwszy Bognie.

      To mówiąc powoli do kalety sięgnął i zabrzęczały w niej grosze.

      Wiaduch się namarszczył.

      – Krzywdy mi nie czyńcie – rzekł spokojnie – za gościnę nikt nie bierze zapłaty..

      – Dla czego? – zapytał podróżny.

      – Po starym obyczaju nie godzi się to – przerwał Leksa – chata nie gospoda… Krzywdy nie czyńcie. Kmieć jestem i choć Neorża kłamie, żem jego, byłem i będę wolny…

      Począł się uśmiechać, chcąc obrócić to w żart. Gość stał wielce zakłopotany, myślał.

      Naostatek z ręki, z palca ściągnął pierścień i skinął na Bognę, która zamiast zbliżyć się, skryła w kąt przestraszona.

      – Chciałem choć dziecku waszemu pamiątkę zostawić – odezwał się – niechaj by miała na zrękowiny, gdy za mąż iść będzie…

      To mówiąc i nie chcąc dziewczęcia zmuszać, pierścień swiecący dużem okiem na stole położył, pokłonił się i szedł na próg, a Wiaduch za nim.

      Ciarach pobiegł po konia, który choć nakuliwał nieco, ale napojony i wypoczęty trochę, był daleko raźniejszy. Podróżny dziękował znowu wszystkim do koła, siadł raźno na wierzchowca i za bramę się wydostawszy, dosyć spieszno pojechał, a zarośla go wprędce im zasłoniły.

      Gdy Wiaduch do izby powrócił, zastał wszystkich zapatrzonych nad pierścieniem Bogny… Był on z czystego złota, a na przedzie miał jakby sznurem poopasywany kamień czerwony, СКАЧАТЬ