Król chłopów. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski страница 18

Название: Król chłopów

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ wezwane, nie mogły być nadaremne.

      W istocie rozkaz biskupa, przykład zakonów, które natychmiast rozpoczęły nieustające błagalne nabożeństwa, poruszył całą tę ludność, która zbiegła się do miasta dla oglądania wesela, a trafiła na grozę żałoby.

      Napełniały się świątynie wszystkie, dzwony biły, szerząc jeszcze niepokój i trwogę.

      Gdy około łoża chorej z margrabiną Bianką cały dwór niewieści się skupiał, a na stołach około chorej rozkładano przyniesione z kościołów relikwje, Kaźmierz siedział większą część dnia sam na sam, lub razem z milczącym ojcem bolejąc.

      Myśl ta, prześladująca go, iż straszna przepowiednia ziścić się miała, przejmowała zabobonną niemal trwogą do głębi duszy. Los prześladował go. W uszach brzmiało mściwe, straszne, niezapomniane owe Amadejów nazwisko.

      Kochan, który stał na straży, nie śmiał się odzywać, patrzał tylko i czekał. Lecz napróżno. Król nie widział nikogo, tak był zatopiony w sobie.

      Wielka radość, nadzieje, z któremi jechał spiesząc tu, wszystko jedna chwila jakaś nieszczęsna zgruchotała.

      Niekiedy przybiegali ludzie z lepszemi i pocieszającemi wieściami. Królewna spoczywała, usypiała, choroba obiecywała się przesilić. Naówczas nadzieja wstępowała w serce.

      Bóg się zlitował, modlitwy były wysłuchane. Trochę spokoju przynosiło ulgę. Król Jan przysyłał od siebie, przychodził Margrabia, zbiegali się posłańcy.

      Wszyscy zdawali się odżywać.

      Lecz trwało to krótko; następnych dni wybuchy gorączki wprawdzie ustały, gwałtowność ich się zmniejszyła, osłabienie jednak wzrastało. Siły się wyczerpywały, lekarze nie wróżyli nic dobrego.

      Nabożeństwa nieustawały.

      Pomimo, że mu to odradzano i nie bardzo dopuścić chciano odwiedzin chorej Margarety, aby widok jej tem większego na królu nie zrobił wrażenia, Kaźmirz dopominał się o to jako narzeczony, żądał tak uparcie, tak natarczywie, iż margrabina Bianka poprowadziła go z sobą.

      W ciemnej z osłonionemi oknami, nizkiej, sklepionej komnacie, którą lampki palące się przed obrazami i trochę światła przedzierającego się przez opony słabo rozjaśniały, na łożu otoczonem przez kobiety klęczące i stojące do koła, spoczywała blada księżna, której cierpienie wewnętrzne niekiedy gwałtownemi ruchami i zmiany twarzy się zdradzało. Oczy jej to się otwierały i nieruchomie wlepione patrzały nie widząc, to zamykały, jakby usypiała. Lecz sen ten nie był spoczynkiem. Rzucała się niespokojnie, białemi rękami konwulsyjnie chwytając okrycia, które kobiety co chwila poprawiać musiały.

      Blade jej oblicze było jeszcze tak szlachetnie pięknem jak dawniej, lecz cierpienie nadawało mu wyraz litość obudzający.

      Jeden z duchownych dworskich siedział u łoża odmawiając modlitwy, może oczekując na chwilę, w której umysł chorej odzyskałby przytomność.

      W cichości zbliżył się Kaźmirz, idący za Bianką, aż do łoża samego. Chora, jakby uczuła przytomność jego, otwarła oczy szeroko, z ust dobył się słaby głos i gwałtownie odwróciła się na drugą łoża stronę.

      Kaźmirz zbladł.

      Stali tak, oczekując jakiejś oznaki pocieszającej. Bianka rozpytywała kobiety, które za całą odpowiedź płakały…

      Wkrótce potem stłumiony głos chorej dał się słyszeć. – Wołała jak zdyszana, przerywanemi wyrazy:

      – Nie chcę – nie chcę – zdejmcie mi pierścień – dary odnieście… Tu umrę, nie powiozą mnie… krew… krew…

      Na królu czyniło to wrażenie tak silne, iż po chwili ustąpić musiał… Wyszedł stąd oślepły, ogłuszony, z oczyma zamglonemi, z sercem ściśniętem.

      Nie mówiąc do nikogo, powlókł się zamknąć w swych izbach…

      Wieczorem z orszakiem całym udał się na nabożeństwo do ołtarza ŚŚ. Stanisława i Oswalda w Kościele Ś. Wita. Królewską ofiarę złożył dla duchownych, którzy błagalne litanje odśpiewali.

      Nastąpiła noc – noc milcząca, ale bezsenna dla wszystkich na zamku. Król Jan siedział, co chwila posyłając dowiedzieć się o zdrowie córki. Kaźmirzowi przynosił wieści Kochan. Margrabia Karol przychodził go pocieszać. Po wszystkich kościołach paliły się światła i odprawiały nabożeństwa…

      Nazajutrz dzień był Ś. Zofji, piękny, jasny, majowy dzień, słoneczny, lecz o słońca wschodzie uderzyły wszystkie dzwony na Starej i Nowej Pradze, na Wyszehradzie, na Grodzie, uderzyły jękiem żałobnym.

      Księżna Margareta – nie żyła.

      Do ostatniej chwili przerażony ojciec, zbolały ów narzeczony, mieli jakąś nadzieję cudu.

      Gdy straszna wiadomość o śmierci księżnej rozeszła się po zamku, i płacz niewiast, całego dworu, czeladzi, zwiastował ją – król Jan padł na kolana łkając. Syn podnieść musiał ojca…

      – Prowadźcie mnie do niego – zawołał przemagając ból – on także, jak ja, ten cios czuć musi…

      Prawie razem z wiadomością o zgonie Margarety, ojciec jej i brat weszli do izby, w której Kaźmirz rozpaczał.

      Rzucił się on do kolan starca, łkając i rozgorączkowany…

      – Ty, – którego ja ojcem mym już zwałem – odezwał się – i którego i teraz ojcem mieć chcę, ty jeden pojmiesz boleść moją.

      Nie ma Margarety! a z nią poszły wszystkie nadzieje, całe szczęście moje, cała przyszłość rodu mojego!

      Sami zboleli i rozłzawieni, stary król, syn jego i Kaźmirz, ściskać się i obejmować zaczęli.

      Margrabia ze wszystkich najwięcej zachował spokoju i pomiarkowania w rozpaczy. I jemu żal było tego ślicznego kwiatu, ściętego na młodej łodydze, lecz życia wymagania powoływały go. On tu jeden miał przytomność jeszcze…

      Stary Jan, ten rycerz nieulękniony, który nieraz na śmierć się narażał z heroiczną odwagą, złamany był – bezsilny. Kaźmirz, w kwiecie wieku, ale już tyle przeżywszy i przecierpiawszy, uginał się pod tym ciosem, nietylko stratę narzeczonej, ale wróżbę złą w tem upatrując dla siebie. Mimowolnie przychodziło mu to na usta…

      – Ojcze mój, – wołał, obejmując starca jęczącego, – ojcze mój – użal się nademną. Niezasłużone jakieś przekleństwo wisi nad głową moją – zginąć więc muszę ostatni z rodu, a państwo moje pójść w obce ręce…

      – Nie – odparł stary Jan, którego syn zmusił usiąść, bojąc się, aby mu sił po bezsenności i cierpieniach nie zabrakło – nie! Nazwałeś mnie ojcem, chciałem ci nim być – dać własną córkę – Bóg moje najlepsze chęci zniweczył, lecz nie wyrzeknę się ani tytułu tego, ani jego obowiązków.

      Wtem margrabia Karol wtrącił:

      – Bracie СКАЧАТЬ