Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski страница 14

Название: Syn Jazdona

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ na powitanie syna, które dla niej ostatniem było żegnaniem. Żywym oglądać go miała, a widzieć martwym w duszy.

      Orszak książęcy nadciągał właśnie. – Był on nie wielki ale świetny. Nie ustępował blaskiem ani okazałością żadnemu z najwspanialszych niemieckich książąt, a cudzoziemski miał pozór i był w istocie prawie z samych obcych złożony.

      Rycerstwo już na śmierć przeznaczone, jakby po raz ostatni wystąpić chciało pańsko, świeciło całe zbrojami polerownemi, hełmy pozłocistemi, przepaskami jedwabnemi, pasami sadzonemi i łańcuchy.. Sam książe Henryk miał na sobie płaszcz fioletowy sobolami podbity, zbroję misternie rysowaną, a na głowie szyszak zamknięty, którego wierzchołek zdobił czarny orzeł rozpięty.

      Męzka to była postać i ojca przypominająca, z twarzą ogorzałą wyrazu dumnego, z wzgardą jakąś na ustach, z wielką siłą we wzroku.

      Za nim jechali dobrani doń, dorodni, butni towarzysze broni, przednich rodów niemieckich i ślązkich mężowie, wszyscy niemal tego co i książe wieku, lat dojrzałych, ale jeszcze trzymający się dzielnie i młodzieńczo.

      Na widok matki jak najuboższa zakonnica odzianej, bo Jadwiga tylko w razach, gdy obcych przyjmowała, lepszy płaszcz ciemny na ramiona sobie narzucać kazała; – Henryk wzruszony z głową spuszczoną pośpieszył ku niej.. Za nią stała z zapłakanemi krwawo oczyma ks. Anna, żona jego, której się uśmiechnął smutnie.

      Skłonił się do kolan matce, która rękę położyła na głowie jego i razem z nią weszli wewnątrz klasztoru.

      Rycerstwo księcia Pobożnego, choć samo też pobożnem było, a o płochości teraz myśleć nie miało czasu – przecież do młodszych zakonnic, które z za furty ciekawie wyglądały, uśmiechać się zaczęło.

      Takie to były – czasy. Z jednej strony surowość bezlitośna, z drugiej namiętności ludzkie niczem się poskromić nie dające, wyrywające z żelaznych oków, jakie na nie wkładano. Nie za jedną też nowicyuszkę tej najsroższej reguły ręczyć by trudno, by się zapłoniona rycerzowi nie uśmiechnęła nawzajem. Tem gorętszą była potem modlitwa.

      Księżna za sobą wiodąc w milczeniu syna, który żonę trzymał za rękę i po cichu szeptał coś do niej, weszła do małej komnaty, w której obcych zwykła była przyjmować. Nie była to ta cela, w której się biczowała i noce trawiła czasem na twardem z desek posłaniu, gdy znużenie już jej się na nogach utrzymać nie dawało.

      Tu jeszcze księżnę poznać w niej było można po bogatym sprzęcie, gdy w celi swej jako zakonnica uboga mieszkała. Tam wisiały tylko krzyże, obrazki patronek, Maryi Magdaleny, Katarzyny, Tekli, Urszuli – i lampki gorejące przed niemi.

      Jak zwykle, księżna Jadwiga nigdy nie wypuszczająca z ręki małego z kości słoniowej wyobrażenia Matki Boskiej, które z sobą ciągle nosiła – zbliżyła je naprzód do ust bladych i pocałowała, nim do syna mówić zaczęła.

      W tej praktyce pobożnej czerpała jakąś siłą. Wychudłe jej palce, kości skórą powleczone – z namiętnością obejmowały, ściskały ten wizerunek Matki boleści. Ona sama była nią też w tej chwili, ale ból okrywała chłodem, tak, że oko ludzkie dostrzec go nie mogło.

      Rozmowa toczyła się, jak zawsze, po niemiecku.

      – Przybyłem po błogosławieństwo wasze – westchnął książę Henryk. – Dzicz z pod Wrocławia, którego dobyć nie mogła, ciągnie na nas na Lignicę – czekamy na nią. Na Dobrem Polu rozstrzygną się losy nasze, a może – dodał książe – i całego chrześciańskiego świata, a pewnie tej całej ziemi naszej stojącej otworem.

      Księżna słuchała całując wizerunek Matki Bożej i nie przerywając synowi, oczy jej patrzały gdzieś daleko, zdawała się go nie widzieć.

      – Pięć silnych oddziałów – ciągnął dalej syn – postawiemy przeciwko nim, mąż w męża dobrani ludzie.. każdy z nas przeciw temu gadowi, jeden na dziesięciu ustoi.

      – A ich jest stu na jednego z was – zawołała księżna Jadwiga. – Widzą ich oczy moje, widzą! Jest ich mnogość wielka, nieprzeliczona, tak, że gdybyście zgnietli jej połowę, starczy drugiej, by was pochłonęła.. Plaga to niebieska.. karanie Boże za grzechy… Umrzeć musicie za wiarę waszą, aby krew zmyła winy…

      Księżna Anna słuchając matki, zanosić się z płaczu zaczęła – surowe wejrzenie jej zmusiło łzy połknąć.

      – Nie zwyciężycie ich! nie! – mówiła powolnie. – A jakżebyście mogli, Henryku mój, tam pobić nieprzyjaciela, na tem Polu Niedobrem, gdzie – w piersi się uderz – ty, z własnym niegdyś walczyłeś bratem?

      Tak było w istocie, na polu pod Lignicą w krwawej walce potykali się zwaśnieni Henryk z Bolesławem, rodzonym swym. Usłyszawszy to wspomnienie, drgnął książe.

      – Nie mogłem uczynić inaczej, – zawołał – wyzwanym był!

      – Lecz walczyłeś z bratem i nie o sprawiedliwość, ale o panowanie marne, o ziemię tę lichą, której na grób tak mało potrzeba, a dumie waszej zawsze jej nie staje do syta. Więc dziś, gdy o życia swe i za sprawę świętą, bić się będziecie – poginiecie! bo taki jest – sąd Boży!

      – O, matko moja! – jęknął Henryk, którego głos powtórzył się w piersi żony.

      – Wyrok to nie mój a Boży! – chłodno odparła Jadwiga całując pobożnie wizerunek – ja go tylko wam zwiastuję, abyś ty i rycerstwo twe wiedziało, że na śmierć idziecie, żebyście się pojednali z Bogiem, wzięli błogosławieństwo kapłana, tak jak ja wam moje daję…

      To mówiąc ręką, w której trzymała posążek, krzyż zakreśliła nad schyloną głową syna i usta jej cichą jakąś poczęły szeptać modlitwę, którą łkanie tylko księżnej Anny, spartej na ramieniu męża i płaczącej – przerywało…

      Henryk stał z twarzą smutną, ale męzką. Przepowiednia ta może godziła się z przeczuciem jego, chociaż po cichu starał się uspakajać żonę.

      Przypomnienie tej krwawej rozprawy z bratem pod Lignicą, serce mu boleśnie ściskało.

      – Mamy – odezwał się, chcąc rozmowę odwrócić – mamy rycerzy niemieckiego zakonu z sobą i polski oddział nadciągnął niepośledni.. Morawianie też przyjdą i Czesi. Wszystek lud dorodny i mężny.

      Księżna Jadwiga potrząsnęła głową.

      – Stu na jednego i więcej ich będzie – rzekła – nie zmożecie! Stoi w piśmie, iż przyjdzie lud ze wschodu, który chrześciaństwo wytrzebi, aby ono może zakwitło bujniej na pognoju ludzkich ciał i grzechów.

      Wartli ten świat i ten wiek, aby nad niemi miał Bóg miłosierdzie? – dodała wzdychając ciężko. W grzechach brodziemy, brniemy w nich. Usty wyznajemy Chrystusa a sercami ciało miłujem, pruchno i zgniliznę! kto z nas godzien miłosierdzia?

      – Ty, matko kochana! – zawołał książe Henryk przejęty – ty! I gdyby Bóg, jak stoi w piśmie, dla jednego sprawiedliwego gród СКАЧАТЬ