Hrabina Cosel. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski страница 7

Название: Hrabina Cosel

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ wielkie na niéj uczyniły wrażenie.

      Był to mężczyzna w czarnéj, długiéj sukni protestanckiego duchownego, nie młody, z głową wypełzłą i błyszczącą, około któréj nieco siwych włosów rozwianych jakby aureolę wiązało. Zżółkła skóra przylegała do kości jego czoła, tak iż żyły rysowały się wszędzie wypukło… Siwe oczy głęboko wpadłe, usta uśmiechnięte goryczą, spokojna pogarda świata, pogoda i powaga przytém, nadawały téj twarzy ani pięknéj zresztą, ani znaczącéj, coś tak wybitnego i zatrzymującego oczy zdumione, iż mimowoli oderwać ich od niéj nie było można.

      Patrzała nań Anna, ale i on jakby zjawiskiem téj kobiety przerażony, stał nieruchomy z wlepionemi w nią oczyma, w których mimowolne malowało się uwielbienie dla cudownego boskiego tworu, podobnego aniołom…

      Stał i usta mu drżały i ręce się podniosły zdumieniem napół, napół jakimś ruchem niezrozumiałym, który i odpychać mógł i błogosławić…

      Dwie te istoty zupełnie sobie nieznane… badały się tak chwilę oczyma… Duchowny cofał się zwolna… Anna oglądała się szukając oczyma męża… Już miała nazad wstąpić za próg gabinetu, gdy duchowny spojrzawszy na nią wzrokiem litości pełnym, zapytał…

      – Kto ty jesteś?

      III

      – Jabym tu prędzéj was mogła spytać, kto wy jesteście i co tu w domu moim robicie?

      – W domu waszym? – powtórzył zdumiony duchowny – jakto? więc żoną jesteście pana ministra?

      Anna głową dumnie dała znak potwierdzający. Duchowny spojrzał na nią wzrokiem pełnym najwyrazistszéj litości, patrzał długo i dwie łzy zakręciły mu się pod zmarszczonemi powieki, złożył ręce jakby z rozpaczy i zwątpienia.

      Anna poglądała nań z ciekawością. Niepozorna ta postać zszarzana, zmęczona, życiem złamana, zdawała się odżywiać, wyszlachetniać, uczuciem jakiémś wielkiém wyrastać: stała się poważną i majestatyczną. Dumna pani czuła się przy niéj onieśmieloną, małą, zdziecinniałą, niemal pokorną. Milczący starzec promieniał jakiémś natchnieniem wewnętrzném. Nagle, oprzytomniał, obejrzał się strwożony i krok postąpił naprzód…

      – Dlaczegóż ty, którą Wszechmogący stworzył dla chwały swéj, jako piękne cnoty naczynie, ty pełna blasku istoto, podobna aniołom, nie otrząśniesz pyłu z nóg twych skalanych dotknięciem nieczystego Babilonu i nie uciekniesz rozdarłszy szaty białe, z tego ogniska zepsucia i rozpusty? – zawołał jakby nagle rozogniony miłosierdziem. Dlaczego ty tu w tym ogniu trwasz? kto cię weń wrzucił? kto był tym niegodziwym co tak piękne dziecię Boże cisnął w ten świat plugawy?? Czemu nie uciekasz? dlaczego stoisz niestrwożona a może niewiedząca o niebezpieczeństwie? dawno tu jesteś?

      Anna zrazu osłupiała słuchając go, lecz głos starego takie na niéj czynił wrażenie, iż uczuła się, może pierwszy raz w życiu podbitą i onieśmieloną. Oburzał ją ten ton duchownego a nie mogła się zań pogniewać. Nim otworzyła usta… on mówił daléj:

      – A wieszże ty gdzie jesteś? a wiesz, że ta ziemia na któréj stoisz chwieje się pod stopami twemi? że te ściany się otwierają na rozkazy, ludzie nikną gdy są zawadą, że tu życie człowieka nie waży nic… dla kropli rozkoszy?

      – Cóż zaprzestraszające obrazy, kreślisz, mój Ojcze – odezwała się wreszcie Hoymowa – i dlaczego mnie niemi chcesz zatrwożyć?

      – Bo z czystego czoła i oczu twych, dziecko moje – rzekł duchowny – widzę żeś bezpieczna, niewinna i nieświadoma tego co cię otacza: tyś chyba tu niedawno?

      – Od kilku godzin – uśmiechając się odpowiedziała Hoymowa…

      – I nie tu przeżyłaś dzieciństwo i młodość twoją, bobyś tak nie wyglądała – uśmiechnął się boleśnie stary – nieprawdaż?

      – Dzieciństwo spędziłam w Holsztynie… od lat kilku jestem żoną Hoyma, ale mnie trzymał odosobnioną na wsi… ledwiem zdala widziała Drezno…

      – A nic chyba nie słyszała o niém… – dodał stary i wstrząsł się.

      Wszystko co mi mówisz, przeczytałem na czole twém, w wejrzeniu – rzekł smutnie. – Bóg mi czasem daje zajrzeć głęboko w duszę ludzką… Niezmierną litością zostałem zdjęty widząc cię, piękna pani; zdało mi się że patrzę na lilię białą, rozkwitłą w ustroniu, którą stado rozhukanego bydła ma podeptać. Było ci kwitnąć gdzieś wzrosła i woniéć pustyni a Bogu…

      Zamyślił się głęboko. Anna postąpiła przejęta kilka kroków ku niemu… w jéj oczach i postawie widać było wzruszenie.

      – Ojcze mój – rzekła – ty kto jesteś??

      Stary zdawał się niesłyszéć, tak się zadumał głęboko. Powtórzyła pytanie.

      – Kto ja jestem? – rzekł – kto ja jestem? nędzna istota grzeszna i wzgardzona, na którą nikt nie patrzy lub się z niéj wszyscy śmieją. Jam głos wołającego na puszczy… jam ten który przepowiadam upadek, zniszczenie, dni pokuty i niedoli… Kto ja jestem? naczynie w ręku Bożém, przez które czasem przechodzi głos z góry potężny, aby go ludzie nie słyszeli lub ośmieli? Jam ten za którego czarną suknią biegają ulicznicy rzucając na nią błotem, ten którego proroctw nikt nie słucha… nędzarz wśród bogaczów… ale praw i czysty, przed Panem…

      I zamilkł ostatnie słowa wymówiwszy głosem gasnącym… spuścił głowę.

      – Dziwne zrządzenie – odezwała się Anna nie odstępując od niego – po kilku latach spokoju na wsi, w ciągu których mnie szmer ledwie od stolicy dochodził, przybywam nagle powołana przez męża i w progu spotykam was jakby przestrogę i oznajmienie… Nie jestże to palec Boży?

      Wstrzęsła się i dreszcz przebiegł ją całą.

      – Zaprawdę dziwne! – powtórzyła.

      – Opatrzne – rzekł stary… – a biada tym co litościwéj Bożéj nie słuchają przestrogi… Chcesz wiedziéć kto ja jestem? nikt! ubogi kaznodzieja od kościoła, który coś zgrzeszył na kazalnicy i którego pomsta panów ziemskich ściga… Zowię się Schramm… hrabia Hoym znał mnie niegdyś w dzieciństwie, przybyłem go prosić o przemówienie za mną. Grożą mi. I oto jak się tu dziś znalazłem… Ale kto was tu sprowadził? kto wam tu przybyć dozwolił?

      – Własny mąż! – rzekła Anna…

      – Proś go niech cię uwolni – szepnął oglądając się trwożliwie duchowny. Widziałem piękności tego dworu, bo je tu ludowi na ulicach pokazują jak lalki… tyś nad nie wszystkie piękniejsza stokroć… Więc biada ci, jeśli tu pozostaniesz… okolą cię siecią intryg, osnują jadowitemi pajęczynami, uspią, upoją… zawrócą głowę melodyą pieśni, ukołyszą serce bajaniem… złudzą oczy bezwstydem… oswoją ze sromotą, aż jednego dnia, spojona, znużona, osłabła… polecisz w przepaść…

      Anna Hoym zmarszczyła brwi.

СКАЧАТЬ