Groźny cień. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Groźny cień - Артур Конан Дойл страница 3

Название: Groźny cień

Автор: Артур Конан Дойл

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ zarost miałbym może jaśniejszy i nie tak czerwony, umysł zaś lotniejszy, nie tyle „uroczysty”.

      Na obronę swoją to tylko powiedzieć mogę, iż raz jeden w życiu, kiedy moja ruda, szkocka głowa nie nasuwała mi żadnego sposobu wywinięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, wypróbowane nogi Anglika przyszły mi z pomocą i lotem wichru uniosły daleko.

      Za to w szkole nieszczęśliwa owa własność stawała się powodem nieskończonych z kolegami zatargów i źródłem niezliczonych przezwisk, – jedni ochrzcili mię przydomkiem „Grogu z wodą”, dla innych byłem „Wielką Brytanią” inni jeszcze nadawali mi miano „Unii Jacka”.

      Najgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pomiędzy małymi Szkotami i Anglikami zachodziła jakaś walna bitwa! Bo pierwsi zasypywali mię gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuwały moje uszy.

      A potem zarządzano krótkie „zawieszenia” broni i obydwa obozy wybuchały przeciągłym, głośnym śmiechem, jakby osoba moja doprawdy przedstawiała coś niezwykle zabawnego.

      Toteż w początkach pobytu w szkole w Berwick czułem się ogromnie nieszczęśliwy.

      Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, młodszym – Adams, nie umiałem jednak się przywiązać do żadnego.

      Z natury nieśmiały, małomówny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pomiędzy kolegami, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów, od zawarcia przyjaźni z którymkolwiek z towarzyszy.

      A Berwick od West Inch'u dzieliło mil dziewięć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli jechało się gościńcem.

      Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów, zalegających między mną i matką!

      Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tem ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.

      Wkońcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.

      Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że – w ostatniej chwili, – dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, – co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanem i przyjemnem.

      A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy – najzupełniej niechcący – koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.

      Oto jak rzecz się miała.

      Pewnego wieczora Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i obdarzył takiem mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.

      Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mię w West Inch'u, a conajmniej gdzieś blizko domu.

      Wprawdzie sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.

      Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch'u spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie, i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!

      Stąd ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i z pod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle'a.

      Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.

      Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i owdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.

      Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.

      U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.

      Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem, – jedna chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.

      A raz znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.

      Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzieląca mię od domu ojców.

      Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.

      U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu, – ku mnie.

      Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mię ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.

      Po chwili księżyc oblał ją martwem, zielonawem światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mię nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie, niby firanką.

      Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.

      Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.

      Usiadł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.

      Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przytem szkaradnie.

      Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.

      Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycyi, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć, – trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą, – po chwili, – dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia, rzucanego przez gmachy kollegium.

      I nagle, tuż pod memi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadadającego na ziemię.

      – Zrobione – szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem – właź teraz, a prędko!

      – Ależ otwór jest najeżony odłamkami szkła potrzaskanego – broniło się dziecko, całe drżące СКАЧАТЬ