Bracia Dalcz i S-ka. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 24

Название: Bracia Dalcz i S-ka

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ głowę i wyciągnął dłoń do najbliżej stojącego inżyniera Kamińskiego, do sekretarza Holdera, do drugiego, trzeciego, czwartego… Po kolei ściskał mocno ich ręce, a oni, z szacunkiem odwzajemniając uścisk, wymieniali swoje nazwiska. Przy niektórych, jakie zapamiętał z notatek ojca, odzywał się kilku ciepłymi słowami, świadczącymi, że wie od zmarłego, czym się wyróżniają i jakie mają zasługi dla firmy.

      Ze sposobu, w jaki nań patrzyli i w jaki podawali mu rękę, łatwo mógł wywnioskować, że jego przemówienie trafiło im do przekonania, że przyjęli je życzliwie, słowem, że wywarł dodatnie, może więcej niż dodatnie wrażenie.

      Już podczas pierwszych słów swej improwizowanej mowy zauważył uchylenie się drzwi i dostrzegł nieśmiało wsuwającego się Blumkiewicza, totumfackiego89 pana Karola.

      Oczywiście przyszedł tu na przeszpiegi; nie należało mu pozwolić odejść, zanim w odpowiedni sposób nie urobi się jego relacji. Właśnie teraz uważnie obserwujący go Paweł spostrzegł za plecami innych manewry Blumkiewicza, próbującego dotrzeć niepostrzeżenie do drzwi. Paweł zrobił w bok trzy kroki i zaszedł mu drogę:

      – A, pan Blumkiewicz – powiedział swobodnie. – Witam pana. Zechce pan chwilę zaczekać. Mam z panem do pomówienia.

      – Najmocniej przepraszam – skurczył się Blumkiewicz – wszedłem tu naprawdę przypadkowo, no i zostałem, bo nie chciałem swoim wyjściem przerywać pańskiej mowy… pańskiej pięknej mowy… Ale teraz śpieszę się bardzo, pan prezes mnie oczekuje…

      – Bardzo mi było przyjemnie, a co do pośpiechu, nie zatrzymam pana, panie Blumkiewicz, na długo. Proszę – bezapelacyjnym gestem wskazał mu drzwi gabinetu – pan wejdzie.

      W ciągu minuty pożegnał się z resztą zebranych, a gdy został w sali sam z bratem i z Jachimowskim, zapytał:

      – No i co?

      – Nieporównanie! – szepnął Zdzisław.

      – Aleś ich wziął – cicho zaśmiał się Jachimowski.

      – Nie wyglądało to na bezprawie?

      – Cóż znowu. Gadałeś tak, jakbyś był niewątpliwym właścicielem fabryki.

      – Tylko, psiakrew, ten Blumkiewicz! – zaklął Zdzisław.

      – Co za niedopatrzenie. Wszędzie potrafi się wcisnąć, ale Józefa zwymyślam jak psa, że go wpuścił – irytował się Jachimowski.

      – Nic nie szkodzi – wzruszył ramionami Paweł – pogadam z nim. Bądźcie wieczorem u matki. Do widzenia.

      Paweł wiedział, że Blumkiewicz jest twardą i sprytną sztuką. Toteż bynajmniej nie lekceważył rozmowy z nim. Miał początkowo inne plany, inaczej zamierzał zabrać się do stryja Karola, teraz jednak, skoro jego szpicel słyszał na własne uszy tę „mowę tronową”, należało zmienić taktykę.

      Toteż wszedł do gabinetu z miną posępną i ze skulonymi ramionami. Blumkiewicz wstał z krzesła i dość bezczelnym wzrokiem przyglądał mu się badawczo.

      – Jest pan zdziwiony, panie Blumkiewicz? – rzucił Paweł ze smutnym uśmiechem.

      – Zdziwiony… nie… Nie spodziewałem się, że pan prezes mianuje pana naczelnym dyrektorem…

      – Nie wiedział pan w ogóle, że przyjechałem?

      – O, o tym nietrudno wiedzieć. Gdy tylko pan Zdzisław coś wie, to zaraz wiedzą i inni… Nawet tacy, przed którymi ma być zachowana tajemnica.

      Paweł zaśmiał się krótko:

      – Ma pan rację. Mój braciszek nie odznacza się wstrzemięźliwością języka. Ale tu nie było żadnej tajemnicy.

      – Jednak pan prezes…

      – Tak. Nie zawiadamiałem stryja Karola wczoraj, gdyż byłem zmęczony po długiej podróży. Dziś jednak muszę się z nim widzieć i wytłumaczyć ten rodzaj samowoli, jakiej musiałem się dopuścić.

      – Rodzaj?! – ironicznie zapytał Blumkiewicz.

      Paweł udał, że tego nie słyszy. Oparł głowę na ręku i przetarł czoło:

      – Bóg jeden widzi, jak mnie to męczy… No, ale, panie Blumkiewicz, trudno. Kto raz zgodził się wziąć jakiś ciężar na swoje barki, ten już musi donieść go do końca… Powiedział pan, że mowa moja była piękna… Cha… Cha… Niestety, rzeczy nie tylko nie wyglądają tak pięknie…

      – Co pan przez to chce powiedzieć? – ostrożnie zapytał Blumkiewicz.

      – To, panie Blumkiewicz, że mój ojciec popełnił pewien… błąd.

      – Jak to błąd?

      – Omyłkę rachunkową…

      – Jaką omyłkę?

      – Taką sobie… Na dwieście tysięcy dolarów.

      Blumkiewicz otworzył usta, lecz nic nie powiedział. Paweł, nie śpiesząc się, wstał, otworzył ogniotrwałą szafę i wyjął teczkę. Przejrzał ją i mruknął:

      – Nie, nie ta.

      – Każdemu wolno we własnych rachunkach zrobić pomyłkę – zahaczająco odezwał się Blumkiewicz.

      – Cała bieda w tym, że nie we własnych, a w fabrycznych – z naciskiem podkreślił Paweł i obejrzawszy jeszcze kilka teczek, dodał jakby do siebie: – Gdzież u licha jest ta sprawa?… Przecie ojciec wyraźnie mi pisał, że znajduje się w kasie ogniotrwałej w gabinecie… Aha! Jest…

      – Błąd na taką sumę w cudzych rachunkach to kryminał – zasyczał Blumkiewicz.

      Paweł wyprostował się i zmierzył go groźnym spojrzeniem.

      – Jak pan śmiesz! Zapominasz, panie Blumkiewicz, że mówisz do Dalcza o jego ojcu!

      – Ja nic… ja nie mówię!…

      – Milczeć! – Uderzył trzymaną teczką w stół. – Zapominasz, że jesteś naszym sługą!

      Jego potężny głos napełnił pokój i odbił się echem w korytarzu. Blumkiewicz skurczył się i zbladł.

      – Chodź pan tu! – rozkazującym tonem powiedział Paweł i położył mu przed nosem teczkę. – Znalazłem. Oto jest. Czytaj pan.

      Blumkiewicz, stojąc pochylony nad biurkiem i nie mając odwagi usiąść, drżącymi palcami przewracał kartki.

      Paweł przyglądał mu się z góry – z nikłym uśmiechem na ustach, gdy jednak Blumkiewicz skończył i podniósł spoconą twarz, spotkał surowe spojrzenie szarych oczu Pawła.

      – Co to będzie… co to będzie… – zabełkotał. СКАЧАТЬ



<p>89</p>

totumfacki – osoba zaufana i wypełniająca bez sprzeciwu wszelkie polecenia. [przypis edytorski]