Название: Stara baśń, tom pierwszy
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Bogi mocniejsze od niego – mruczał Wisz – a i gromada silną bywa… Ja nie wiem więcej, dań mu dają, jaką każe – i znać go nie chcą; ani jego, ani całego ich Leszków plemienia.
– Wyście u siebie panem – dorzucił pochlebiając Hengo.
– A pewnie – rzekł Wisz. – Gdybym nim tu nie miał być, toć są jeszcze ziemie puste, poszedłbym, jak ojcowie chadzali, z moimi gdzie indziej, gdzie wojna nie dochodzi i niewola. Zaorałbym nową granicę wołami czarnymi i siadł.
Jakiś półuśmieszek szyderczy Niemcowi się po ustach przesunął i dodał:
– Hej no – gdybyście mi rozpowiedzieli a ukazali drogę do Gopła, a do stołba87 kneziowego – kto wie? powlókłbym się jeszcze… zobaczyć i tego świata trochę.
Gospodarz pomyślał nieco.
– Czemu nie! Próbujcie szczęścia – rzekł. – Z waszych tam już niejeden bywał, niejednego też może znajdziecie. Kneź ma żonę z niemieckiego kraju, po niemiecku rad rządziłby nami.
Wstał stary z kamienia.
– Słońce nie zaszło jeszcze, macie dobre nogi? – zapytał. – Pójdziemy za las, na górę, skąd świata widać niemało… Stamtąd wam drogę ukażę łatwo… Chcecie za mną?
Niemiec, który łuk i procę zostawił we dworze, prawie będąc rozbrojony, zawahał się nieco.
– Tak? Z rękami gołymi? – spytał.
– Jam tu na mojej ziemi – odparł stary obojętnie – mnie tu zwierz nawet szanuje. Innej broni nie potrzebuję – dodał, róg wyjmując z zanadrza – nad tę jedną. Gdy się głos rozejdzie po lesie, zrozumieją.
Szli więc razem. Od strumienia lekko się podnosząc ku górze, zielona łąka wiodła ich ku lasom. Stary wśród zasieków znalazł przełaz i ścieżkę. Wprędce byli już wśród ciemnej gęstwiny – a tu Wisz jak w domu, choć nigdzie śladu drogi żadnej nie było, kierował się nie patrząc prawie. Hengo drapał się za nim – milczeli idąc oba… Wzgórze, niezbyt wyniosłe, z wolna, nieznacznie wspinało się, lasem okryte. W zaroślach ptastwa mnóstwo zlatywało z gałęzi, na których się już noclegować zabierało.
Zdawały się gniewne na starego gospodarza, że ich spokój zakłócił. Mignęły sine skrzydła kraski, sroczka w białej spódniczce podniosła się gderząc, podlatując, przysiadając i zrywając się przed nimi, aby ich łajać, przeprowadzając dalej. Spod drzewa, u którego czatował, mignął lis żółtym ogonem, zawinął się i znikł wsunąwszy do jamy. Na gałęziach pomykały wiewiórki, ledwie dojrzane, tak zwinnie skakały z jednego wierzchołka na drugi. Stary po drodze podnosił głowę ku barciom88, bo ich tu pełno było na drzewach, reszta pszczół spóźnionych wracała z łąk niosąc plon, cisnąc się do nich przed rosą, aby im skrzydła nie ociężały.
Szli tak coraz głębiej, a Niemcowi, nienawykłemu do pieszej wędrówki, za starym trudno było nadążyć. Wtem las się rozstąpił, polanka, trawą bujną zarosła, wierzch wzgórza okrywała. Wśród wielkiej płaskiej przestrzeni wznosiła się sypana mogiła, z której widok rozlegał się na okolicę, jak oko sięgnąć mogło. Wspaniały był i wielki… Wisz stanąwszy tu i oglądając się po swej ziemi, mógł się czuć panem. Hengo, spojrzawszy na niezmierną przestrzeń u nóg swoich rozłożoną, stanął zdumiony i widocznie rozradowany. Dolina, którą mieli u stóp swoich, była w większej części lasami okrytą. Zachodzące słońce jaskrawym blaskiem ją oblewało, promienie czepiały się wierzchołków drzew gdzieniegdzie w złotych odbijających jeziorach i przeglądających między drzewami i łąkami rzek wstęgach.
Patrząc nań z góry, rzekłbyś, że cały kraj ten, cały świat zarastała puszcza jedna, szeroka jak morze i jak morskie równiny siniejąca w oddaleniu. Jak fale też kołysały się bliższych drzew wierzchołki. Wśród tej ciemnej zieleni jodeł i sosen, gdzieniegdzie młodych złocistych lip i brzóz, i majowych łąk zieloność się przebijała. Dalej ściśnięte drzewa już oku nic widzieć nie dopuszczały nad wierzchołki, nad które mało starszych samotnie strzelało ku górze. Głuchy szum zaledwie chwytało ucho… W dwóch tylko miejscach sinego dymu słupy wznosiły się ku górze, niezgięte żadnym wiatru powiewem… Na widnokręgu pasami długimi rozścielały się do snu mgły wieczorne.
Wisz wskazał Niemcowi w prawą stronę.
– Tam… w końcu dnia z końmi waszymi dostaniecie się łatwo. Trzymajcie się ciągle rzeki, a minąwszy do niej wpadające strumienie, szukajcie brodu i przejedźcie na drugą stronę.
Chciał mówić dalej, gdy ucho jego, do chwytania i rozumienia najmniejszego szelestu nawykłe – coś z dala uderzyło. Zatrzymał się, głowę spuścił i słuchał.
I Hengo też w dolinie pochwycił jakiś oddalony tętent głuchy, który się zdawał przybliżać. Wiszowi twarz się zachmurzyła, ręką pokazał na kierunek i spytał.
– Rozumiecie? A teraz – dodał – chodźmy; boję się, czyśmy wilka nie wywołali z lasu. Tętent słyszę… Jeżeli jedzie kto, to chyba kneziowscy słudzy, utrapiona zgraja, która nigdy z próżnymi nie odchodzi rękami. Smerdowie89 jego i posłańcy… Po co? Wiedzą chyba oni sami. Dokąd? Nigdzie jak do Wisza, u którego miód stary stoi…
Stary poruszył się z żywością prawie młodzieńczą i nie patrząc już prawie na Niemca posunął się tąż samą drogą w dół, którą na górę wchodzili. Lecz teraz pędził żywiej i przesunąwszy się przez las – spoza ostatnich drzew ujrzeli rychło zieloną łąkę, a na niej brzegiem rzeki posuwających się pięciu konnych, na których Hengo ciekawe zwrócił oczy.
Przodem jechał dowódca, parami za nim czterej inni… Łatwo w pierwszym poznać było starszego, koń pod nim roślejszy i pokaźniejszy ubiór odznaczał kneziowego sługę. Był to barczysty chłop, z włosami długimi, które mu gruby kark okrywały. Na głowie miał czapkę ze sterczącym przy niej piórem białym. Odzież na nim z sukna jasnego obszycie miała czerwone, u boku miecz sterczał w pochwie, na plecach łuk nad głową się podnosił i łubiany90 wór na strzały.
Jadący za nim w rękach trzymali toporki, zbrojni też w łuki i proce, obwieszeni sakwami… Wisz zobaczywszy jeźdźców jak noc się zachmurzył – porwał róg zza koszuli i trzy razy prędko raz po razu zatrąbił, do chaty znać oznajmując91 o nadjeżdżających.
Gdy głos ten się dał słyszeć, jezdni na koniach poruszyli się żywiej i pierwszy z nich obejrzał dokoła, szukając sprawcy… mógł już z brzegu rzeki, nad którą jechał, zobaczyć Wisza, a ten też niezwłocznie pospieszył na przełaj, ku niemiłym gościom.
– Ej! gadziny przeklęte! – mruczał idąc. – Smoki nienasycone… Smerda pański! Bodaj ich razem obu pioruny ze skóry darły! – Odwrócił się do Niemca. – Wam to na rękę, bo was pewnie i wasze sakwy ze sobą chętnie zabiorą, ale mnie…
Hengo nie okazywał twarzą wcale, czy był rad lub nie spotkaniu.
– Juścić СКАЧАТЬ
87
88
89
90
91