Malte. Райнер Мария Рильке
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Malte - Райнер Мария Рильке страница 9

Название: Malte

Автор: Райнер Мария Рильке

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ jak własne. I teraz jeszcze raz to spiszę, tu przed moim stołem uklęknę i spiszę. Bo tak dłużej będę to miał niż czytając – a każde słowo trwa i ma czas przebrzmieć.

      „Mécontent de tous et mécontent de moi, je voudrais bien me racheter et m'enorgueillir un peu dans le silence et la solitude de la nuit. Ames de ceux que j'ai aimés, âmes de ceux que j'ai chantes, fortifiez-moi, soutenez-moi, eloignez de moi le mensonge et les vapeurs corruptrices du monde; et vous, Seigneur mon Dieu! accordez-moi la grâce de produire quelques beaux vers qui me prouvent à moi-même que je ne suis pas le dernier des hommes, que je ne suis pas inférieur à ceux que je meprise.”34

      „Synowie głupich i podłych i na ziemi zgoła się nie ukazujący.

      Teraz obróciłem się w piosnkę ich i stałem się im przypowieścią.

      Rozkopali drogi moje…

      Wniwecz jestem obrócony… a nie był, kto by dał pomoc.

      A teraz we mnie samym więdnie dusza moja i opanowały mię dni utrapienia.

      W nocy wiercą boleści kość moję; a ci, którzy mię jedzą, nie śpią.

      Od mnóstwa ich kazi się odzienie moje i jako obojczykiem szaty opasali mię.

      Wnętrzności moje wezwrzały bez żadnego odpoczynku, ubieżały mię dni utrapienia.

      Arfa moja obróciła się w żałobę i organy moje w głos płaczących35”.

      Lekarz mnie nie zrozumiał. Nic. Trudno też to było opowiedzieć. Chcieli próbę zrobić z elektryzowaniem. Dobrze. Dostałem kartkę: o pierwszej miałem być w Salpêtrière. Byłem. Długo musiałem mijać różne baraki, kilka dziedzińców, gdzie tu i ówdzie pod pustymi drzewami stali ludzie w białych czepkach jak skazańcy. Nareszcie wszedłem w długą, ciemną, korytarzową przestrzeń, która po jednej stronie miała cztery okienka z matowego, zielonego szkła, a okna te rozdzielone były szeroką, czarną ścianą. Przed nią ciągnęła się ława drewniana, mijając wszystko, a na tej ławie siedzieli oni, którzy znali mnie i czekali.

      Tak, byli tu wszyscy. Skoro przywykłem do zmroku izby, zauważyłem, że wśród tych siedzących ramię przy ramieniu w nieskończonym szeregu mogło być też kilkoro innych ludzi, małych ludzi, rzemieślników, posługaczek i tragarzy. Na dole, po wąskiej stronie korytarza, na specjalnych krzesłach rozsiadły się, rozmawiając, dwie grube kobiety, przypuszczalnie stróżki.

      Spojrzałem na zegarek. Za pięć minut pierwsza. No, za pięć, powiedzmy za dziesięć minut musi przyjść kolej na mnie, więc nie najgorzej.

      Powietrze było złe, ciężkie, pełne ubrań i oddechów. W którymś miejscu ze szpary w drzwiach dobywał się mocny, wzmagający się chłód eteru.

      Zacząłem chodzić tam i z powrotem. Przyszło mi na myśl, że mnie tu przysłano, do tych ludzi, w tę przepełnioną, publiczną godzinę przyjęć. Było to poniekąd pierwsze oficjalne potwierdzenie, że należę do wyrzutków. Czy lekarz to wyczytał z mej miny? Ale wizytę składałem w nie najgorszym ubraniu, posłałem bilet wizytowy. A jednak musiał on się jakoś dowiedzieć, może sam się zdradziłem. Teraz, gdy to było faktem, wcale tego nie uważałem za coś bardzo złego; ludzie siedzieli cicho i nie zważali na mnie. Niektórzy mieli bóle i kiwali nieznacznie nogą, aby sobie ulżyć. Różni mężczyźni złożyli głowy w otwartych dłoniach, inni spali twardo z ciężką, zachmurzoną twarzą. Gruby jakiś jegomość z czerwoną, spuchniętą szyją siedział podany naprzód, gapił się na podłogę i spluwał od czasu do czasu głośno w jeden punkt, który wydawał mu się odpowiedni. Dziecko szlochało w kącie; długie, chude nogi podciągnęło na ławkę i trzymało je w silnym uścisku, jak gdyby miało się rozstać z nimi. Mała, blada kobieta w okrągłym, czarnymi kwiatami przybranym kapeluszu krepowym, krzywo nasadzonym na włosy, wokół wąskich warg miała grymas jakiegoś uśmiechu, lecz obolałe powieki wilgotniały nieustannie.

      Niedaleko posadzono dziewczynę o gładkiej okrągłej twarzy i wypchniętych na wierzch oczach, które były bez wyrazu; miała otwarte usta tak, iż widziało się białe lepkie dziąsła i stare zanikające zęby.

      I wiele było opatrunków. Były opatrunki opasujące całą głowę, warstwa przy warstwie, aż ostało się jedno tylko oko, nie należące już do nikogo. Opatrunki, które pokrywały, i opatrunki, które ukazywały to, co było pod spodem. Opatrunki, które otwarto i w których teraz jak w brudnym łożu leżała ręka, co już ręką nie była. I owinięta noga, stojąca poza szeregiem, wielka jak cały człowiek.

      Chodziłem wzdłuż i wszerz i siliłem się na spokój. Zajmowałem się skwapliwie36 przeciwległą ścianą. Spostrzegłem, że zawiera szereg pojedynczych drzwi i nie sięga sufitu, tak iż korytarz ten niezupełnie był oddzielony od przestrzeni przylegających.

      Spojrzałem na zegarek; od godziny już przechadzałem się… Po chwili zjawili się lekarze. Najpierw kilku młodych, którzy przeszli z obojętną twarzą, wreszcie ten, u którego ja byłem, w jasnych rękawiczkach, chapeau à huit reflets37, w nieskazitelnym palcie. Spostrzegłszy mnie, uniósł nieco kapelusza i uśmiechnął się roztargniony. Była teraz nadzieja, że mnie zaraz zawołają, ale minęła znów godzina. Nie pamiętam, jak ją spędziłem. Minęła. Stary człowiek, coś jak posługacz, zjawił się w poplamionym fartuchu i trącił mnie w ramię.

      Wszedłem do którejś z przyległych izb. Lekarz i młodzieńcy siedzieli koło stołu i patrzyli na mnie, podano mi krzesło. Już. I teraz miałem opowiedzieć, jak i co. Jak najkrócej, s'il vous plaît. Bo wiele czasu ci panowie nie mają. Było mi dziwnie na duszy. Młodzieńcy siedzieli i spoglądali na mnie z tą godną, fachową ciekawością, której się nauczyli. Lekarz, którego znałem, głaskał bródkę i uśmiechał się roztargniony.

      Myślałem, że wybuchnę płaczem, lecz usłyszałem siebie mówiącego po francusku:

      – Miałem już przyjemność udzielenia panu, panie doktorze, wszelkich informacji, jakich udzielić mogę. Skoro pan uważa za potrzebne wtajemniczanie tych panów, to po naszej rozmowie z pewnością potrafi pan to uczynić własnymi słowami, mnie to jest bardzo trudno.

      Lekarz powstał z uprzejmym uśmiechem, podszedł z asystentami ku oknu i powiedział kilka słów, które podkreślił poziomym, kołyszącym ruchem ręki. Po trzech minutach jeden z młodzieńców, dystrakt i krótkowidz, wrócił do stołu i rzekł starając się patrzeć na mnie surowo:

      – Pan, proszę pana, dobrze sypia?

      – Nie, źle.

      Po czym odskoczył z powrotem do grupy. Tam naradzano się jeszcze przez chwilę, a potem lekarz zwrócił się do mnie i oznajmił, że mnie każą zawołać. Przypomniałem, że zamówiono mnie na pierwszą. Uśmiechnął się i białymi rączkami wykonał kilka szybkich, skocznych gestów, które miały znaczyć, że jest niesłychanie zajęty.

      Wróciłem zatem na swój korytarz, gdzie powietrze zrobiło się znacznie duszniejsze, i znów zacząłem chodzić tam i sam, choć byłem znużony śmiertelnie. Wreszcie wilgotny, gęsty smród zakręcił mi w głowie. Stanąłem przy drzwiach wejściowych i uchyliłem ich nieco. Ujrzałem, że na dworze jest jeszcze dzień i szczypta słońca – i było mi z tym nieskończenie СКАЧАТЬ



<p>34</p>

„Mécontent de tous…” – Niezadowolony z siebie i niezadowolony z wszystkich, pragnąłbym siebie odkupić i odzyskać nieco dumy w milczeniu i samotności nocy. Dusze tych, których miłowałem, dusze tych, których opiewałem, skrzepcie mnie, podtrzymajcie, oddalcie ode mnie kłamstwo i zatruwające wyziewy świata; i ty, Panie mój i Boże! użycz mi łaski zestawienia kilku pięknych wierszy, które by udowodniły mi, że nie jestem ostatnim z ludzi, że gorszy nie jestem od tych, którymi gardzę. (Charles Baudelaire, O pierwszej nad ranem, tłum. Stefan Napierski). [przypis edytorski]

<p>35</p>

Synowie głupich i podłych i na ziemi zgoła się nie ukazujący… – Jb 30, 8-31, w tłumaczeniu Jakuba Wujka. [przypis edytorski]

<p>36</p>

skwapliwie (daw.) – chętnie. [przypis edytorski]

<p>37</p>

chapeau à huit reflets (fr.) – rodzaj błyszczącego cylindra. [przypis edytorski]