Miała rację kobieta. Znalazło się istotnie natychmiast miejsce obok dziewczyny z wysadzonymi na wierzch oczami. Siedziałem więc z uczuciem, że stan taki z pewnością musi przygotować mnie na coś straszliwego. Na lewo była zatem dziewczyna z gnijącymi dziąsłami; co było na prawo ode mnie, to zdołałem poznać dopiero po chwili. Nieruchoma, olbrzymia masa, która miała twarz i wielką, ciężką bez ruchu rękę. Strona twarzy, którą widziałem, była pusta, bez żadnych rysów i bez wspomnień – a niesamowity był ubiór, jak szata trupa ubranego do trumny. Wąska, czarna przepaska na szyi w równie luźny, nieosobisty sposób była przypięta do kołnierza, a po ubraniu widać było, że je ktoś inny naciągnął na to bezwolne ciało. Rękę położono na spodniach, tam gdzie leżała, a nawet włosy uczesane były jak przez umywaczki trupów i sztywno ułożone, jak włos wypchanych zwierząt.
Obserwowałem to wszystko z uwagą i przyszło mi na myśl, że to więc było miejsce z dawna mi przeznaczone, czułem bowiem, że teraz wreszcie dotarłem do punktu mego życia, na którym pozostanę. Tak, przeznaczenie dziwnymi chadza drogami.
Nagle tuż obok podniosły się szybkie, przerażone, obronne krzyki dziecka, a po nich cichy, zduszony płacz. W czasie kiedy wytężałem się, aby wywnioskować, gdzie to było, przedrżał znowu nikły, stłumiony okrzyk – i usłyszałem głosy, które pytały, i stłumiony głos, rozkazujący – a potem rozturkotała się jakaś obojętna maszyna i nie dbała o nic. Teraz przypomniałem sobie oną półścianę i zrozumiałem, że to wszystko dochodziło z tamtej strony drzwi i że tam szła robota w najlepsze. Istotnie, od czasu do czasu posługacz w brudnym fartuchu zjawiał się i kiwał. Już nawet nie myślałem o tym, że to mnie mogło dotyczyć. Czy to ja? Nie. Dwóch mężczyzn stało tam z krzesłem na kółkach. Posadzili w nim nieruchomą masę i ujrzałem oto, że to był stary, chromy38 człowiek, który miał jeszcze drugą, mniejszą, życiem zużytą stronę – z otwartym, mętnym, smutnym okiem. Wieźli go i obok mnie zrobiło się dużo miejsca.
I siedziałem myśląc, co też oni uczynią tej tępej dziewczynie i czy ona także będzie wrzeszczeć. Te maszyny w tyle warczały tak miło, fabrycznie, nic w tym nie było niepokojącego.
Lecz nagle wszystko się uciszyło – i w tę ciszę rzeki przemożny, zadowolony z siebie głos, który pono znałem:
– Riez!
Pauza.
– Riez!… Mais riez, riez!39
Ja już się śmiałem.
Nie mogłem pojąć, dlaczego ten człowiek tam się nie śmieje. Maszyna jakaś zaczęła turkotać, ale zaraz znów zamilkła, zamieniano słowa, potem podniósł się znowu ten sam energiczny głos i rozkazał:
– Dites nous le mot: avant.40
Sylabizując:
– A-v-a-n-t.
Cisza.
– On n'entend rien. Encore une fois41…
I oto, kiedy tam bełkotało tak ciepło i tak soczyście jak gąbka – w tej chwili po raz pierwszy od wielu, wielu lat zjawiło się! To, co mnie rozsadzało pierwszym, głębokim przerażeniem, gdy jako dziecko leżałem w gorączce: to Wielkie. Tak, tak zawsze mawiałem, kiedy wszyscy stali wkoło mego łóżka i macali mi puls, i pytali, co mnie przestraszyło:
– To Wielkie.
A kiedy lekarza wzywali i on był, i przemawiał do mnie, wtedym go prosił, aby się tylko postarał, by to Wielkie sobie poszło, bo wszystko inne to nic. Ale on był taki jak inni. On go zabrać nie mógł, choć przecież wówczas byłem mały i tak łatwo było mi pomóc.
I teraz przyszło znowu. Później po prostu nie zjawiało się, nie powracało nawet w nocach gorączki, ale teraz było tu, chociaż gorączki nie miałem. Teraz było. Teraz wyrastało ze mnie jak spęczniały wrzód, jak druga głowa – i było częścią mnie samego, aczkolwiek nie mogło przecie wcale należeć do mnie, bo było tak wielkie. Było jak wielkie martwe zwierzę, co niegdyś, gdy żyło jeszcze, było moją ręką albo moim ramieniem. I krew moja szła przeze mnie i przez nie, jak przez to samo ciało. A serce moje musiało się wysilać, by wpędzać krew w to Wielkie; prawie nie było dosyć krwi. A krew niechętnie wkraczała w to Wielkie i wracała chora i zepsuta. Ale Wielkie pęczniało i wyrastało mi przed twarz jak ciepły, siny bąbel i wyrastało mi przed usta – i nad ostatnim moim okiem już był cień jego krawędzi.
Nie mogę sobie przypomnieć, jak wydostałem się przez tę moc dziedzińców. Był wieczór i zbłądziłem w nieznanych stronach, i szedłem wzdłuż bulwarów o nieskończonych murach w jednym kierunku, a gdy potem nie chciały się kończyć, wracałem w przeciwną stronę aż do jakiegokolwiek placu. Stamtąd poczynałem iść jakąś ulicą i wyłaniały się inne ulice, których nie widziałem na oczy, i jeszcze inne. Tramwaje przejasne z twardym, stukającym dzwonieniem gnały czasem z pędem na mnie i poza mnie. Lecz na ich tablicach były nazwy, których nie znałem. Nie wiedziałem, w jakim jestem mieście i czy tu gdzie mam jakie mieszkanie, i co mam zrobić, żebym już nie musiał chodzić.
A teraz na domiar jeszcze ta choroba, która zawsze tak dziwnie działała na mnie. Jestem pewien, że się ją bagatelizuje. Zupełnie tak samo, jak się przecenia znaczenie innych chorób. Ta choroba nie ma określonych właściwości, ona przybiera właściwości osoby, którą zawładnie. Z lunatyczną pewnością wyciąga z każdego najgłębsze jego niebezpieczeństwo, które wydawało się minione – i znowu przed nim je stawia, tuż, tuż, w najbliższą godzinę. Ludzie, co kiedyś w czasach szkolnych próbowali bezradnego nałogu, którym oszukanymi powiernikami były biedne twarde dłonie chłopięce – tu się znów odnajdują albo choroba się w nich od nowa zaczyna, którą przezwyciężyli w dzieciństwie; albo zagubione nawyknienie znów się zjawia, jakieś wahające odwracanie głowy, właściwe im przed laty. A z tym, co nadchodzi, cały splot obłędnych wspomnień podnosi się i uwiesza, jak mokre wodorosty na zatopionej rzeczy. Życia, o których nie byłby się człowiek dowiedział nigdy, wyłaniają się i mieszają z tym, co było naprawdę – i odpychają minione, o którym myślałeś, że je znasz: w tym, co powstaje, jest bowiem wypoczęta, nowa siła, to zaś, co było zawsze, zmęczone jest zbyt częstym wspominaniem.
Leżę na moim łóżku, na wysokości pięciu pięter, a dzień mój, niczym nie przerywany, jest jak tarcza zegarowa bez wskazówek.
Jak rzecz od dawna zgubiona pewnego ranka nagle zjawia się na swoim miejscu, ochroniona i cała, bardziej nowa niemal niż w czasie zgubienia, zupełnie tak, jakby u kogoś była w pieczy42 – tak tu i tam na mojej kołdrze leżą zguby dzieciństwa i są jak nowe. Wszystkie utracone strachy zjawiają się znowu.
Strach, że mała wełniana nitka wystająca z brzegu kołdry twarda jest, twarda i ostra jak stalowa igła. Strach, że ten guziczek u nocnej koszuli jest większy niż moja głowa, wielki i ciężki. Strach, że ta kruszyna chleba, staczająca się oto z mego łóżka, upadnie na ziemię szklana i stłuczona, że tym samym właściwie wszystko będzie stłuczone, СКАЧАТЬ
38
39
40
41
42