Kim. Редьярд Киплинг
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kim - Редьярд Киплинг страница 20

Название: Kim

Автор: Редьярд Киплинг

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ pokoleń! Twoja siostra!… Jaki to głupi ciemięga kazał ci się tarabanić z wozami w poprzek ulicy? Co?… koło złamane? Naści tu jeszcze łeb rozbity i pozbieraj sobie to wszystko wolnym czasem do kupy!

      Głos ten wraz ze zjadliwym trzaskiem bicza dobywał się z tumanu kurzawy, o jakie pięćdziesiąt sążni66 opodal gdzie leżała złamana fura. Z tej całej bryndzy wystrzeliła jak rakieta smukła klacz katiwarska z rozognionymi chrapami i oczyma, parskając i wierzgając, gdy jeździec zwracał ją w poprzek drogi, w pogoni za wrzeszczącym człowiekiem. Był to mężczyzna rosły, z brodą szpakowatą, siedział na rozhukanym wierzchowcu, jak gdyby tworzył jedno z nim ciało, i wśród jego szczupaków z wielką zręcznością smagał swą ofiarę.

      Twarz starego wiarusa zajaśniała dumą.

      – Mój syn! – ozwał się zwięźle i usiłował wędzidłem skierować swego kuca w odpowiednią stronę.

      – Czyż wolno mnie bić w oczach policji? – jęczał woźnica. – Sprawiedliwości! żądam sprawiedliwości!…

      – A czy mnie ma zagradzać drogę jakaś wrzaskliwa małpa, która wywala dziesięć tysięcy worków przed nosem mego konia? W ten sposób można klacz znarowić!

      – On mówi prawdę, mówi prawdę! Ale też ona trzyma się swego pana! – ozwał się stary wiarus. Woźnica uciekł pod koła swej fury i stąd odgrażał się wszelkiego rodzaju zemstą.

      – Ależ to walne chłopy z twoich synów! – rzekł policjant pogodnie, dłubiąc w zębach. Jeździec wymierzył woźnicy jeszcze jeden bolesny cios i jechał dalej kłusa.

      – Mój ojciec! – zawołał, ściągając konia cuglami o dziesięć sążni67, i zsiadł na ziemię.

      Starzec w mig zeskoczył z kucyka i uściskali się tak, jak to zwykli czynić na Wschodzie ojciec i syn.

      Rozdział IV

      To nie kobieta – bodaj ją trzysta!… —

      Lecz najszczekliwsze pod słońcem babsko!

      Harna, wierzgliwa i narowista —

      Trudno ujeździć to dzikie szkapsko!

      Gdy ją powitasz – huknie na przybysza!

      Gdy ją zaczepisz – toś pewien odprawy!

      Puść kantem trochę zajadłą zrzędziochę,

      To cię jak na złość schwyci za rękawy!

      Hojności! hojności, o dolo!

      Wolno ci dawać lub skąpić!

      Chociaż o los się nie troszczę,

      Los musi za mną postąpić!…

Czapeczki czarodziejskie.

      Potem jęli rozmawiać przyciszonym głosem. Kim chciał spocząć pod drzewem, ale lama szarpnął go niecierpliwie za rękaw.

      – Chodźmy dalej. Tu jeszcze nie ma rzeki.

      – Tere-fere! Albośmy to dziś nie odwalili ładnego kawałka drogi? Rzeka nam nie ucieknie. Uzbrój się w cierpliwość, a ten stary nie poskąpi nam jałmużny.

      – Ten oto – odezwał się nagle stary rębacz – jest Przyjacielem gwiazd. On to mi wczoraj przyniósł te nowiny. Widział ci on w objawieniu samego wodza naczelnego wydającego rozkazy do wojny.

      – Hm! – rzekł syn głosem wydobytym aż kędyś ze samego dna rozrosłej piersi. – Pewno usłyszał jakąś plotkę na rynku i chce z niej skorzystać.

      Ojciec zaśmiał się.

      – W każdym razie nie przyjechał do mnie, by wycyganić nowego konia i bogi wiedzą, ile rupij. Czy pułki, w których służą twoi bracia, otrzymały też rozkazy?

      – Nie wiem. Wziąłem urlop w te pędy i pojechałem do ciebie na wypadek…

      – Na wypadek, gdyby tamci ubiegli cię w tej prośbie. Ach, wy kostery i rozrzutniki! Ale tyś jeszcze nigdy nie brał udziału w szarży kawaleryjskiej. Tam potrzeba dobrego konia, a juści! A w marszu też się przyda dobry foryś wraz z dobrym kucem. Zobaczymy… zobaczymy.

      Brzęknął w rękojeść pałasza.

      – Tu nie miejsce na obrachunki, mój ojcze. Jedźmy do domu.

      – To przynajmniej zapłać temu smykowi; nie mam ni paisa przy duszy, a on przyniósł mi nader ważne wieści. Hej! Przyjacielu całego świata, jakaś wojna się kroi! Dobrześ przepowiedział.

      – Nie, ta właśnie wojna, o której mi wiadomo! – odrzekł Kim z zimną krwią.

      – Hę? – ozwał się lama, przebierając palcami po paciorkach i rwąc się całą duszą do drogi.

      – Mój mistrz nie naprzykrza się gwiazdom dla zysku. Przynieśliśmy wieści, to je sprawdzaj; myśmy przynieśli wieść, a teraz idziemy dalej! – i wygiął rękę nieznacznie w bok.

      Syn starego wojownika cisnął srebrny pieniądz połyskujący w słońcu i coś tam zrzędził na żebraków i kuglarzy. Pieniądz był wart cztery anny i mogli się za niego utrzymywać przez kilka dni. Lama widząc połysk kruszcu wygulgotał jakieś błogosławieństwo.

      – Idź, kędy droga cię wiedzie, Przyjacielu całego świata! – krzyczał stary wojak, zawracając swego wierzchowca. – Raz przecie w życiu spotkałem prawdziwego proroka… który nie służył w wojsku…

      Ojciec i syn razem ruszyli w dalszą drogę; starzec siedział w siodle tak prosto jak młodszy jego towarzysz.

      Policjant-Pendżabczyk w żółtych płóciennych szarawarach zerkał z ukosa na drogę. Rzucony pieniądz nie uszedł jego baczności.

      – Stój! – krzyknął piorunującą angielszczyzną. – Czy nie wiecie, że ci, którzy wchodzą na trakt z tej bocznej drogi, płacą takkus (taksę) po dwie anny na głowę, co razem daje cztery anny? Taki jest rozkaz Sirkaru (rządu Indii), a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększenie dróg…

      – …i brzuchów policji – dodał Kim, dając susa w bok, gdzie go nie mogło dosięgnąć ramię strażnika. – Miejże choć na chwilę rozum w głowie, człowiecze, a nie kiełbie we łbie! Czy sobie myślisz, żeśmy wyleźli z najbliższej kałuży jak ropucha, twoja teściowa? Czy słyszałeś kiedy o swym bracie?…

      – No, kimże on był? Dajże chłopakowi święty spokój! – krzyknął starszy policjant, wielce ubawiony, przysiadłszy na ganku, by wypalić fajkę.

      – Odkleił etykietę z butelki belaitee-pani (wody sodowej) i wywiesiwszy ją na moście pobierał przez cały miesiąc rogatkowe od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkaru. Aż na koniec przyszedł jakiś Anglik i rozbił mu łeb. Hoho, brachu! Jestem ci ptaszek z miasta, nie jakowyś gawron wiejski!

      Policjant cofnął się ze wstydem, a Kim hukał i pogwizdywał za nim przez całą drogę.

      – Czy był kiedy taki żak jak ja? – zawołał wesoło СКАЧАТЬ



<p>66</p>

sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]

<p>67</p>

sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]