– Ależ nie… ona jest bardzo chora – wmieszała się jakaś babina. – Mój mąż to istny bawół, inaczej dobierałby lepiej wyrazów. Powiedz mi, czy ona się wyliże?
Gdyby Kim był zwyczajnym chłopcem, przeciągałby jeszcze tę zabawę; lecz jeżeli ktoś od lat trzynastu znał całe miasto Lahorę lub chociażby wszystkich fakirów przy bramie Taksali, to musiał już dobrze znać i naturę ludzką. Z boku nieco kwaśno spozierał nań kapłan – uśmiechając się oschle i jadowicie.
– Cóż? Czy w tej wsi nie ma kapłana? Zdaje mi się, że dopiero co widziałem, i to nie lada, kapłana!
– Tak… ale… – zaczęła kobieta.
– Ale ty i twój mąż przypuszczaliście, że ktoś wyleczy wam krowę za kopę podziękowań. – Strzał był celny, gdyż to stadło słynęło z największego sknerstwa w całej wiosce. – Niedobrze to oszukiwać świątynię. Daj młodego cielaka kapłanowi, a o ile bóstwa twoje nie pałają nieodwołalnym gniewem, to za miesiąc krowa będzie dawała mleko.
– Jesteś mistrzem w żebraniu – markotał niby kot udobruchany kapłan. – Nawet czterdziestoletnie doświadczenie nie mogłoby cię uczynić doskonalszym. Pewno bardzo wzbogaciłeś tego starucha?
– Trochę mąki, trochę masła i garść rzeżuchy – odpowiedział Kim, rumieniąc się z pochwały, lecz mając się jeszcze na ostrożności – czyż można się tym wzbogacić? A jak sam pewno widzisz, on ma fioła w głowie. Ale przynajmniej tyle na tym korzystam, że poznaję drogę.
Wiedział, jak wyglądali fakirowie pod bramą Taksali, gdy gwarzyli ze sobą, i naśladował nawet same wyrażenia ich wyuzdanych uczniów.
– Czyż więc jego poszukiwanie jest prawdą czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów? Może to skarby?…
– On jest szalony… bardzo szalony… Nie ma w tym nic więcej…
W tej chwili przykusztykał stary wiarus i zapytał, czy Kim zostanie u niego na noc. Kapłan namawiał go, by tak uczynił, lecz równocześnie twierdził uporczywie, że zaszczyt podejmowania lamy należy do świątyni, na co lama uśmiechnął się z całą szczerością. Kim rzucił okiem z twarzy jednego na oblicze drugiego – i wyciągnął odpowiednie wnioski.
– Gdzie masz pieniądze? – szepnął odprowadziwszy starca na bok w ciemności.
– Za pazuchą. Gdzieżby były?
– Daj mi je. Daj mi je prędko i po cichu.
– Na co? Po co? Tu nie trzeba kupować biletu.
– Czy jestem twoim chelą, czy nie? Czyż nie jestem podporą twych starych nóg w podróży? Daj mi pieniądze, a oddam ci je o świcie.
Wsunął dłoń za pas lamy i wyciągnął stamtąd kieskę.
– Niechże tak będzie… niech będzie… – pokiwał głową starzec. – Świat ten jest wielki i straszny. Nigdym nie sądził, że tylu ludzi żyje na nim.
Nazajutrz rano kapłan był wielce nadąsany, natomiast lama czuł się rozkosznie. Kim zaś spędził wieczór bardzo zajmująco ze starym wojakiem, który wyciągnął skądsi swą szablę kawaleryjską i kołysząc ją na chudych kolanach opowiadał mu o powstaniu i młodych kapitanach, spoczywających od trzydziestu lat w grobie… aż chłopca z wolna zmorzył sen.
– Zdrowe być musi powietrze w tej okolicy – ozwał się lama. – Sypiam zazwyczaj lekko, jak wszyscy starcy, ale tej nocy spałem jak zabity i nie obudziłem się do białego ranka.
– Łyknij sobie gorącego mleka – rzekł Kim, który nierzadko stosował takie lekarstwo względem znajomych palaczy opium. – Czas już ruszyć w drogę.
– Na długą drogę, co przecina wszystkie rzeki Indii – rzekł lama radośnie. – Chodźmy. Ale jak myślisz, chelo, odwdzięczyć się tym ludziskom, nade wszystko zaś kapłanowi, za ich wielką uprzejmość? Wprawdzie są to but-parast, ale w przyszłych żywotach może doznają oświecenia? Czy dać rupię na świątynię? Przedmiot, który znajduje się wewnątrz tej świątyni, jest niczym innym, jak tylko kamieniem malowanym na czerwono, ale powinniśmy cenić serce człowieka, gdy jest dobre.
– O święty! Czy odbywałeś kiedy drogę samopas? – Kim spojrzał nań ostro, niby jedna z wron indyjskich, co się krzątają po polach.
– A juści, dziecię moje: od Kulu do Pathankot… z Kulu, gdzie zmarł mój pierwszy chela. Gdy ludzie byli dla nas dobrzy, składaliśmy datki, a na całym pogórzu okazywano nam życzliwość.
– Inaczej jest w Hind (na niżu indyjskim) – rzekł Kim oschle. – Ich bogi mają wiele ramion i są złośliwe. Zostaw je w spokoju.
– Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego świata… ciebie i twojego żółtego człowieka – ozwał się czyjś głos; to stary wiarus człapał stępa na chudym kucyku o nożycowatych pęcinach, majacząc w brzasku na uliczce wioski – ostatniej nocy w mym wyschłym sercu wytrysły zdroje wspomnień i było to dla mnie błogosławieństwem. Naprawdę wojna rozchodzi się w powietrzu; odczuwam ją… Patrz, wziąłem ze sobą pałasz.
Siedział, zwiesiwszy długie nożyska, na grzbiecie małego wierzchowca, a dłonią oparł się na głowicy sążnistego52 pałasza dyndającego mu przy boku; poglądał srogo hen ponad kraj53 równinny, ku północy.
– Opowiedz no mi jeszcze raz, jak on wyglądał w tej zjawie. Hopnij i siądź za mną. Bestyjka udźwignie nas obu.
– Jestem uczniem tego świętego – rzekł Kim, gdy przejechali bramę wioski.
Wieśniacy byli, zda się, niemal zmartwieni rozstaniem z nimi, natomiast kapłan pożegnał ich chłodno i z daleka. Zmarnował jeno niepotrzebnie tyle opium na człowieka, który nie nosił z sobą pieniędzy.
– Wcale trafne powiedzenie. Nie bardzo się wdaję z ludźmi świętymi, ale szacunek nigdy nie zawadzi. W dzisiejszych czasach już nie szanują człowieka… nawet gdy sahib-komisarz przyjeżdża do mnie w odwiedziny. Lecz czemuż to chodzić z człowiekiem świątobliwym, jeżeli kogoś gwiazda prowadzi do wojny?
– Ależ on jest człowiekiem świętym – rzekł Kim z powagą. – Jest naprawdę święty w słowach i czynach. On nie jest podobny innym: nigdy nie widziałem takiego jak on. Nie jesteśmy wróżbitami ani kuglarzami, ani żebrakami.
– Ty nie jesteś… to widzę, ale nie znam tego drugiego. Bądź co bądź, maszeruje raźnie.
Świeży dech poranku ożywił lamę, który śmigał wielkimi, rześkimi krokami podobnymi do chodu wielbłąda. Zatopiony był w rozmyślaniach i odruchowo pobrzękiwał różańcem.
Szli drogą wiejską, pełną kolein i wybojów, co wiła się po równinie wśród wielkich, ciemnozielonych gajów mangowychСКАЧАТЬ
52
53