– Wspomniał pan, że ma pan swoje podejrzenia – próbowałem go wybadać.
– Tak jest. Zrozumiecie to lepiej, kiedy wam coś pokażę. – Podszedł do swojego komputera. – Mam dwa adresy e-mail. Jeden z nich to ten, który znajdziecie na stronie wydawnictwa. I właśnie na ten adres piszą rysownicy czy instytucje, które chcą ze mną współpracować. Podałem go do publicznej wiadomości, nawet sobie nie wyobrażacie, ile listów dostaję. Drugi to mój adres osobisty, udostępniam go tylko autorom, którzy ze mną pracują.
– Ilu ma pan autorów?
– Niewielu. Dwudziestu ośmiu.
– I powie nam pan pewnie, że nieznany autor Władców czasu skontaktował się z panem, pisząc na prywatny adres, co wzbudziło pańskie podejrzenia – domyśliłem się.
Spojrzał na mnie zdziwiony i podrapał się po brodzie.
– Naprawdę jest pan szybki. Tak, to właśnie chciałem wam pokazać. Diego Veilaz musiał kiedyś już u mnie coś publikować albo dostał adres od kogoś mi znajomego. Tyle że świat rysowników komiksów jest bardzo mały i wszyscy ze sobą rywalizują. I tak trudno im znaleźć wydawcę, który zwróci na nich uwagę, nie sądzę zatem, żeby z dobrego serca dzielili się kontaktami ze znajomymi. Poza tym wątpię, żeby ktokolwiek dał mój adres e-mail bez mojej zgody ani nie mówiąc, w jakiej sprawie skontaktuje się znajomy.
– Mamy więc dwudziestu ośmiu autorów komiksów, wśród których znajduje się nasz nieuchwytny powieściopisarz – powiedziała Milán z błyskiem w oku. – Czy pozwoli mi pan zajrzeć do swoich kontaktów?
– Oczywiście. Nie będę przeszkadzał policji w prowadzeniu dochodzenia w sprawie czyjejś śmierci. Proszę jednak pamiętać, że to osobiste i poufne dane.
– Pewnie, to wszystko zostanie między nami. Ale skoro pan kogoś podejrzewa…
– Pogrzebię chwilę w pańskim komputerze. – Milán zasiadła na przypominającym tron fotelu wydawcy. – Potem przywrócę wszystko do poprzedniego stanu, ale chcę zobaczyć, skąd wysyłano wiadomości. Może mi pan odszukać korespondencję z autorem?
– Jasne – odparł i wpisał jako filtr „Diego Veilaz”.
Obserwowaliśmy uważnie Milán stukającą w klawisze. Kilka minut później stała się światłość. Naszym oczom ukazała się mapa Álavy z zaznaczonym na niej punktem w dolinie Valdegovía.
– Ciekawe… – mruknął wydawca.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Bo to jeden z moich typów.
– Byłam tam kilka miesięcy temu, oglądałam wystawę – szepnęła Estíbaliz bardzo blisko mojego ucha.
Potem odeszła od nas i zaczęła szukać czegoś w swoim telefonie.
– GPS pokazuje wieżę Nograro. To ten adres w Valdegovíi, prawda?
Milán pokiwała głową.
– W jednej z sal wieży wystawiony był habit noszony przez dominikanki z klasztoru Nuestra Señora del Cabello. Spójrz, Kraken. – Pokazała mi manekin.
Taki sam habit miała na sobie kobieta, którą ścigałem po dachach kościoła Świętego Michała.
– Pruden – zapytałem – czy zatrudniał pan aktorów, żeby odegrali coś podczas prezentacji książki?
– Aktorów? Nie rozumiem, zapewniam pana, że archeolog, który mi towarzyszył, naprawdę pracował przy wykopaliskach Fundacji Katedry Najświętszej Marii Panny.
– Nie miałem na myśli archeologa. Chodzi mi o zakonnicę z klasztoru Dominikanek.
– Nie, nie wpadłem na taki pomysł. Powieść sprzedaje się sama, nawet się nad tym nie zastanawiałem. – Westchnął i otarł pot cieknący mu z czoła.
Ślepy zaułek, pomyślałem. Trzeba będzie szukać zakonnicy na dachach, bo tu nie ma po niej śladu.
– Więc wracamy do pańskich przypuszczeń. Powiedział pan, że miejsce, z którego wysłano wiadomość, potwierdza jeden z pańskich typów.
– Tak. Miałem na myśli Ramira Alvara Nograro, właściciela wieży Nograro – powiedział uroczystym głosem, jakbyśmy powinni znać to nazwisko.
– Kto to taki? – zainteresowała się Estíbaliz.
– Ramiro Alvar jest dwudziestym piątym panem na wieży Nograro – wyjaśnił. – Młody człowiek, mniej więcej czterdziestoletni. Erudyta, zwłaszcza jak na swój wiek. Bardzo nieśmiały, wychowywany jak dziewiętnastowieczny dziedzic. Ma encyklopedyczną wiedzę na temat przeszłości swojej rodziny. Uczony, który odizolował się od świata. Urodził się, wychował i umrze w swojej wieży, z której nigdy nie wytknął nosa. Jego rodzina od średniowiecza ma włości w dolinie Valdegovía. Wszyscy pierworodni synowie w tej rodzinie noszą imię Alvar. A ich bracia mają tak na drugie imię, na wypadek gdyby pierworodny umarł bezpotomnie. Tak jest od prawie tysiąca lat. I to chyba jedyny w naszej prowincji majątek zarządzany tak dobrze przez milenium. Nadal wynajmują budynki i dzierżawią tereny wokół wieży. Dawniej mieli kuźnię, młyn i kościół, jak każda można rodzina posiadaczy ziemskich: Mendozowie, Avendañowie, Guevarowie… Kiedyś opowiadał mi, nie bez zażenowania, że według jego szacunków rodzina jest tak bogata, że jej potomkowie nie będą musieli pracować przez najbliższe pięćset lat. Chociaż wątpię, żeby doczekał się potomstwa, mimo że jest tak dobrze wykształcony i kulturalny. Nie opuszcza wieży; kiedy z nim pracowałem, to ja musiałem go odwiedzać.
– Nad czym pracowaliście razem? – zapytała Estíbaliz.
– Nad katalogiem wystawy o dolinie Valdegovía, którą jakiś czas temu organizował Urząd Gminy Ugarte. Ramiro Alvar chciał ją zrobić, żeby przyciągnąć turystów w okolicę, zawsze był dyskretnym mecenasem sztuki.
– Może to ta wystawa, na której byłam? – zastanawiała się Estíbaliz. – Ma pan ten katalog?
Wydawca przytaknął i zaczął szukać go na półkach.
– I uważa pan, że Ramiro Alvar jest autorem Władców czasu?
– Szczerze mówiąc, myślałem o kilku możliwych kandydatach i kandydatkach, ale zawsze podejrzewałem, że to może być on.
– Mówił pan, że jest chorobliwie nieśmiały.
– To mól książkowy. Jest lękliwy, nieprzyzwyczajony do kontaktów międzyludzkich, rozmawia właściwie tylko z przewodniczką zatrudnioną przez urząd gminy do obsługiwania zwiedzających, którzy chcą zobaczyć wieżę. Ale jest bardzo szanowany wśród sąsiadów. Wójt i radni mówią, że łatwo się z nim współpracuje, często przyjmuje swoich adwokatów albo kogoś z okolicy, kto ma problemy i chce zasięgnąć rady. Nie ma nawet komórki, mówi, że jej СКАЧАТЬ