Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Władcy czasu - Eva Garcia Saenz de Urturi страница 18

Название: Władcy czasu

Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Исторические детективы

Серия: Trylogia Białego Miasta

isbn: 978-83-287-1332-1

isbn:

СКАЧАТЬ Że starsza, Estefanía, kłóciła się często z młodszą siostrą. Może doszło do bójki, młodsza uderzyła się nieszczęśliwie, starsza ukryła gdzieś ciało, a sama uciekła. Nie mówię o podwójnym porwaniu, bo nikt nie zgłosił się po okup. Nie mówię o społecznym drapieżcy. Może to po prostu historia tak stara, jak ta o Kainie i Ablu?

      – Słabą masz wiarę w ludzi, skoro sądzisz, że siostra zabiła siostrę… Nie chcę nawet o tym myśleć – powiedziała i spojrzała przez owalne okienka budynku.

      – Pracuję w Wydziale Kryminalnym, a ty mi mówisz o wierze w rodzaj ludzki? – Puściłem do niej oko, starając się rozładować napięcie. – Ale jeśli nie mam racji, to co je spo­tkało, Esti? Co mogło je spotkać?

      – Siedemnastolatka nie ucieka z domu z dwunastoletnią siostrą, nie może sobie pozwolić na taki balast – odparła. – Estefanía nie jest nawet pełnoletnia. I są ślady krwi Oihany, coś musiało się wydarzyć.

      – Od dwóch tygodni się nad tym zastanawiamy i nic nie znaleźliśmy. Musimy robić to, co zawsze, nieważne, jak trudne okaże się śledztwo. Posuwajmy się naprzód tak szybko, jak się da. I… jesteśmy na miejscu. – Zatrzymaliśmy się przed drzwiami na trzecim piętrze, po lewej stronie korytarza.

      – Dzień dobry, Prudencio – przywitałem się z właścicielem mieszkania.

      – Pruden, wolę, jak mówią na mnie Pruden. Ale nie stójcie tak na klatce schodowej, zapraszam do środka.

      Przeszliśmy przez próg wydawnictwa Malatrama. W mieszkaniu nie było ścian wewnętrznych, wysoki, sklepiony sufit o belkach z pomalowanego na biało drewna podtrzymywało wiele cienkich kolumn. Ściany boczne ozdobiono plakatami przedstawiającymi straszne boginie i pejzaże science fiction, które zapowiadały rychłą apokalipsę. Od patrzenia na nie człowiekowi kręciło się w głowie i czuł się maleńki. Nie tylko mnie przytłoczył ten wystrój.

      – Naprawdę potrafi pan się skoncentrować przy tych obrazach tak…? – zaczęła Milán, ale nie umiała znaleźć właściwego słowa.

      – Przejmujących, dramatycznych, przerażających?

      – Właśnie.

      – To ilustracje z najlepiej sprzedających się tytułów. Przynajmniej do tej pory – powiedział wydawca i chociaż dzień nie był zbyt gorący, wytarł sobie twarz chusteczką, która wydawała się w jego ręce mikroskopijna. W drugiej trzymał dużą metalową konewkę.

      Pruden chodził boso, drewniana podłoga musiała być ciepła. Ubrany był w białe lniane spodnie i białą marynarkę, która opinała mu wielki brzuch. Miał siwe włosy i kręconą brodę, wyglądał z nią jak druid, który w każdej chwili pożarł­by z chęcią pieczonego dzika.

      – Właśnie podlewałem kwiaty. Wydawało mi się, że był pan z rodziną na promocji książki w Villa Suso, prawda?

      Zaprowadził nas na balkon wychodzący na wąskie patio. Wychyliłem się i zajrzałem ostrożnie w głąb tej studni. Zobaczyłem wypielęgnowane pelargonie, koty wylegujące się w ocienionym kącie, wilgotne jeszcze pranie rozwieszone pod wysłużonym daszkiem, usłyszałem brzęk naczyń kuchennych, poranne debaty telewizyjne, miałem wrażenie, że zajrzałem pod spódnicę życiu sąsiedzkiemu najstarszej części Vitorii.

      Pachniało ziemniakami z chorizo, które przyrządzała pewnie jakaś babcia, a Estíbaliz zawstydziła się, bo zaburczało jej w brzuchu.

      – Lubię myśleć, że pracuję w miejscu, w którym tętniło życie tysiąc lat temu, jeszcze przed wybudowaniem tego pałacu w piętnastym wieku. I pan też – zaśmiał się dźwięcznie i wskazał na mnie palcem – pan nosi nazwisko López de Ayala, co za zbieg okoliczności, że mieszka pan u wylotu ulicy Correría.

      Zakląłem w duchu. Czy już wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkam? Nie było sposobu, żeby odzyskać anonimowość w mieście, które uczestniczyło w manifestacji przed moim domem i zapalało znicze przed wejściem po podwójnej zbrodni w dolmenie.

      – Pańscy przodkowie – ciągnął – podczas walk o wpływy w czternastym wieku kontrolowali tu kilka strategicznych miejsc. Ród Ayalów spotykał się zwykle na schodach kościoła Świętego Michała. Callejowie w zaułku Portal Oscuro, niedaleko stąd, na końcu uliczki Anorbín, która kiedyś nazywała się Angevín, i tę właśnie nazwę znajdujemy w średniowiecznych dokumentach. Ayalowie bronili interesów pierwszych obywateli miasta. Ciekawy zbieg okoliczności. Czy mieszkanie przy placu Virgen Blanca jest pańską własnością?

      – Ależ skąd, po prostu trafiła mi się świetna okazja, kiedy szukałem czegoś do wynajęcia.

      – Ciekawe, bardzo ciekawe. Że potomek Ayalów po tylu wiekach jest strażnikiem tego miasta.

      Spodobało mi się, że tak o mnie powiedział, ale natychmiast przypomniałem sobie o dwóch zaginionych dziewczynkach i zamordowanym ojcu pięciorga dzieci, choćby nawet nie był ich biologicznym ojcem, i moja duma ulotniła się w mgnieniu oka.

      – Proponuję, żebyśmy skupili się na temacie – zasugerowałem. – Odpowiadając na pańskie pytanie: tak, byłem na promocji powieści. Jak każdy, chciałem dostać autograf. Ale okazało się to niemożliwe. Jest pan wydawcą bardzo nieuchwytnego pisarza.

      – Powiedziałbym raczej: dyskretnego.

      – Bez owijania w bawełnę: wie pan, kim on jest?

      – Niestety nie mam pojęcia.

      – Ale ma pan jakieś podejrzenia? – zapytała Estíbaliz.

      – Usiądźmy. Nie zaproponowałem wam nic do picia.

      – Proszę się tym nie przejmować, mamy tysiąc spraw do załatwienia, będziemy się streszczać. Wszczęliśmy dochodzenie w sprawie śmierci przedsiębiorcy znalezionego w toaletach Villa Suso.

      Wydawca zrobił wielkie oczy.

      – A więc to prawda, że nie zmarł z przyczyn naturalnych. Oczywiście zdziwiłem się, że zamknęliście budynek i przesłuchaliście wszystkich obecnych, chociaż agenci zapewniali nas, że to rutynowe czynności.

      – Na tak wczesnym etapie śledztwa nie możemy jeszcze odpowiedzieć na pańskie pytanie. Badamy obecnie kilka wątków. Proszę nie wpadać w panikę, ale musimy ustalić, czy spotkanie promocyjne i śmierć przedsiębiorcy są ze sobą jakoś powiązane. Dlatego tak ważna jest dla nas tożsamość wielkiego nieobecnego, czyli naszego pisarza.

      – Pisarza widma – mruknęła Estíbaliz.

      – Nie będę was okłamywał, owszem, mam swoje podejrzenia – powiedział i odwrócił się plecami, spoglądając na obrazki na ścianach. – Wiem, o co mnie zapytacie: czy go nie widziałem, nie umówiliśmy się na podpisanie umowy, nie spotkałem się z nim?

      – Tak, to prawda, te pytania przyszły nam do głowy – przyznałem.

      – Skontaktował się ze mną przez e-mail, zawsze posługuje się pseudonimem Diego Veilaz. Nie publikujemy zwykle beletrystyki, jesteśmy małym wydawnictwem wyspecjalizowanym w komiksach, drukujemy katalogi wystaw finansowane najczęściej przez muzea. Ale kiedy СКАЧАТЬ