Название: Warunek
Автор: Eustachy Rylski
Издательство: PDW
Жанр: Классическая проза
isbn: 9788380321557
isbn:
część
pierwsza
Arancewo
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
1
Jesienny świt na pustej, odkrytej przestrzeni, poprzecinanej brzozowymi zagajnikami. Z wilgotnych oparów mgły wyłoniła się szpica szwadronu idąca stępa. Kilkunastu jeźdźców w nieuporządkowanym szyku, prowadzonych przez młodego oficera o brawurowej urodzie, przygaszonej tylko nieco zmęczeniem, jakie niesie wojna.
Szpica przeszła strumień, wspięła się na niewielkie obłe wzniesienie, minęła brzezinę upstrzoną tu i ówdzie rachitycznymi sosenkami.
Mgła, jak to jesienią, nie uniosła się, lecz melancholijnie rozsnuła, pogrążając wszystko w zimnej, przejmującej zawiesinie.
Oficer uderzał od czasu do czasu otwartą dłonią w rękojeść przytroczonej do siodła szabli, ściągał wodze w lewo lub w prawo, toczył koniem w tę i tamtą, zrywał go lub powstrzymywał, okrążał szpicę krótkimi łukami z jednej lub drugiej strony, wybijając ją z rytmu.
Był niespokojny, a w obsesyjnych, nerwowych gestach czuło się nastrój, który poprzedza czasami wybuch niekontrolowanego gniewu lub furii. Reszta kawalerzystów starała się nie zwracać na to uwagi, choć pokora, z jaką przyjmowali kaprysy młodego jeźdźca, zaświadczała o jego niekwestionowanej pozycji w oddziale.
Następne obłe wzniesienie wyniosło szpicę ponad mgłę, a gdy pozostawili ją za zadami swych koni, z oparów wyłonił się kolejny oddział, liczniejszy od pierwszego, z którego wysforował się samotny jeździec w miękkim, rozkolebanym galopie.
Doszedł szpicę i zawrzasnął:
– Raaangułt! Do diabła, Rangułt!
Wywołany syknął coś przez zaciśnięte usta. Strzelił otwartą dłonią w głownię szabli, aż zagrzechotały kostki palców.
Jeździec obserwował to w napięciu, którego nie starał się ukryć. Zbliżył się do Rangułta i rzekł, zaglądając mu w twarz:
– Dziwny kraj.
– Mgła – odpowiedział Rangułt, zrywając konia trzy, cztery kroki w przód.
– Dziwna mgła! – wykrzyknął jeździec, zrównując się z Rangułtem.
– Idź precz, Rudzki! – odpowiedział Rangułt i wyrwał znów kilka kroków przed siebie.
– Dziwny kraj i dziwna mgła – Rudzki znów go doszedł.
– Powiedziałem: idź precz!
– Gotujesz się, graf?
– Jak widać.
– Ano ochłodzę, jeżeli łaska...
Najechali teraz na siebie obydwaj. Któryś z koni przysiadł na zadzie. Kłąb przy kłębie, strzemię przy strzemieniu, bark przy barku. Naparli. Nie ustąpił żaden. Rzecz zawisła między żartem a powagą, swawolą a złością, zniechęceniem a determinacją. Przechylić się może w tę i tamtą.
Z oddali, z mgły chłodnej, wystrzał jak uderzenie dłoni w dłoń. Potem zbliżający się, oddalający i znów zbliżający tętent koni i krótka, gęsta kanonada. I cisza jak śmierć.
Rangułt i Rudzki w pełnym galopie. Na równi między brzezinami szwadron rozciągnięty w poprzek. Na darni kilka nieruchomych ciał w baranicach wyrzuconych futrem do góry. Oszalały koń. Porzucona skałkowa strzelba. Konający szwoleżer z odrąbanym barkiem. Kozak w konwulsjach nawleczony na lancę. Na krzaku ostnicy zakrwawiona papacha.
Rangułt przejechał wśród poległych. Nasycił oczy śmiercią. Obrócił się w siodle i spojrzał za siebie na skulone ciało nakryte podróżną sakwą, wciśnięte w jałowiec.
– Jak dziecko – rzekł łagodnie, przypatrując się poległemu.
Dojechał Rudzki. Nie zsiadając z konia, trącił końcem szabli leżącego i dodał:
– Gotów!
Wychylił się z siodła, klingą zahaczył sakwę i podniósł w górę. Poległy machinalnie, jak dzieje się to czasami we śnie, przytrzymał ją.
Oficerowie odskoczyli.
Leżący mężczyzna powoli rozprostował nogi i wsparł się na ramieniu. Popatrzył przed siebie przytomniejącym wzrokiem. Powstał ostrożnie, nie wypuszczając sakwy. Rozejrzał się. Zakołysał. Wolną ręką obmacał sobie twarz, głowę i członki. Odwrócił się od oficerów i zwymiotował. Podjechali inni. Szwadron zwinął krańce i otoczył mężczyznę, który dawał sobie folgę długo i namiętnie. Kończąc, uczynił taki ruch, jakby zamierzał otrzeć się rękawem, lecz zmitygował się, zgłębiając przepastne kieszenie kurtki. Rangułt pochylił się nad końskim karkiem i podał mężczyźnie nieskazitelnie czystą białą chustkę, ozdobioną złotym monogramem. Jak gdyby nie z tego świata.
Mężczyzna odebrał ją po chwili. Wytarł wargi, twarz, ręce i chciał zwrócić chustkę Rangułtowi, ale dostrzegając niestosowność tego gestu, po krótkim namyśle schował ją do sakwy.
Wyprostował się, obciągając na sobie mundur.
– Z kim mamy zaszczyt? – zapytał Rangułt, dostojniejąc w siodle.
– Porucznik Semen Hoszowski z kwatery wodza naczelnego – odpowiedział mężczyzna.
– Do kogo?
– Do drugiego inspektora kawalerii, generała Lamonta.
– Lamont o pół dnia. Leża w Arancewie.
– Tam mam adres.
– W takim razie prosimy z nami. Szwadron siódmy, kompania pierwsza, gwardia, Andrzej Rangułt, kapitan.
– Jestem zobowiązany – powiedział Hoszowski, próbując wyjść z pierścienia otaczających go jeźdźców. – Koń padł mi pod Wiereją, drugi nieopodal. Ścigali mnie kilka wiorst. Pańscy żołnierze uratowali mi życie.
Rangułt spiął klacz, rozerwał pierścień i krzyknął wachmistrzowi w twarz:
– Kulbaka dla porucznika Hoszowskiego!
Szwadron ruszył zwartym szykiem. Zza horyzontu wstało blade jesienne słońce. Nastał dzień bez blasku.
2
Kraj dziwny nie był, Rudzki się mylił. Nic w nim nie było w rzeczy samej dziwnego, bo nic w zanadrzu, wszystko jak na dłoni, żadnej tajemnicy. Jak jar, to jar. Jak błoto, to błoto. Jak mgła, to mgła. Przeszywające na wylot wczesne zimno. Od miesiąca nieustępujące deszcze. Równina wdeptująca w ziemię, monotonia wręcz nie do zniesienia, sekwencje długie jak choroba.
Kraj, który się sprzysiągł w złej sprawie.
Niby bezludny, pusty, ale niechby tylko co. Niby obojętny, lecz gotów na wszystko. Niby СКАЧАТЬ