Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk страница 5

Название: Magiczne miejsce

Автор: Agnieszka Krawczyk

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современные любовные романы

Серия: Magiczne miejsce

isbn: 978-83-8075-939-8

isbn:

СКАЧАТЬ mgła się podniosła albo jakiś dym.

      – Żaden dym – przekonywał solennie Mirek. – To była zjawa we własnej osobie.

      – Oj, synu, synu. Zjawa to nie osoba, ile razy mam ci to tłumaczyć.

      Witold powziął niejasne podejrzenie, że taka rozmowa pomiędzy matką a synem odbywa się już nie po raz pierwszy. Nie miał jednak siły zastanawiać się nad tym, był bardzo zmęczony i marzył o położeniu się do łóżka. Nie wiedział tylko, czy którykolwiek pokój nadaje się do zamieszkania. Zapytał o to gospodynię. Ona – jak to leżało w jej naturze – rozpromieniła się błyskawicznie.

      – Oczywiście. Na górze ma pan całkowicie wykończoną sypialnię. Mirek pana tam zaprowadzi i pomoże z bagażami.

      – Sam sobie z nimi poradzę, właściwie to mam tylko jedną torbę.

      Jednak chłopak, przejęty swą ważną funkcją, dopadł już auta i zaczął grzebać w bagażniku. Najwyraźniej terenówka Witolda bardzo mu się spodobała.

      – Czy zabierze mnie pan kiedyś ze sobą? – zapytał z nadzieją.

      – Ale dokąd? – nie zrozumiał Witold, wyciągając z samochodu pudło z ulubionymi książkami i szpargałami, które zawsze zabierał ze sobą.

      – Dokądkolwiek – uściślił Mirek. – Nawet do wsi albo do bramy parku, tylko kawałeczek bym się przejechał.

      – Dobrze, ale teraz pokaż mi pokój.

      Chłopak chwycił torbę i wbiegł do domu. Witold nawet nie próbował za nim nadążyć. Wszedł schodami na górę i idąc dalej drewnianym gankiem, okrążającym całe piętro, kierował się hałasem. Mirka znalazł w drugim pokoju po lewej stronie. Była to obszerna komnata z pięknym, wykuszowym oknem, leżąca w bezpośrednim sąsiedztwie wieży, ponad bezrękim posągiem. Z okna rozpościerał się widok na dolinę i położoną tuż obok wieś. W niektórych domkach paliło się światło. Również w domu pani sołtys, który rozpoznał po owej koślawej wieżyczce. Przez sekundę zastanowił się, czy Mila prowadzi w tym momencie obserwacje przez swoją lunetę.

      Teleskop – poprawił się natychmiast w myślach. Nie doszedł jednak do żadnych wniosków, gdyż uroczy zbiór dobudówek należący do pani sołtys był jednak za daleko.

      Mirek przestrzegł go jeszcze przed duchami i zniknął. Po chwili słychać już było tupot jego nóg na schodach. Witold sięgnął po filiżankę z herbatą, w którą zaopatrzyła go gospodyni, i zaczął wyciągać z pudła swoje skarby – przede wszystkim XVII-wieczną mapę Morza Karaibskiego i hiszpański galeon w butelce. Na dnie pudła znalazł wreszcie to, czego szukał – ukochaną książkę Rafaela Sabatiniego Sokół morski.

      Położył się wygodnie na łóżku, owinął kocem i zatopił w lekturze, po raz co najmniej tysięczny. Księżyc zaglądał przez okno, oświetlając go spokojnym, srebrzystym blaskiem, wszędzie wokół dźwięczała niesamowita cisza, przerywana od czasu do czasu szczekaniem jakiegoś wiejskiego kundla. Po kilku stronach lektury oczy same się mu zamknęły, a książka wypadła z ręki.

      4.

      Po śniadaniu Witold postanowił wybrać się do wsi. Uznał, że powinien porozmawiać z panią Tyczyńską i księdzem Witalisem w sprawie kościoła. Zamierzał spotkać się z Milą i namówić ją, by poszła razem z nim do byłej właścicielki. Sam czuł się dość niezręcznie.

      Pani sołtys nie zastał w domu. Rozejrzał się bezradnie po otaczających go budynkach. Ze zdziwieniem zauważył, że wioska wcale nie wygląda biednie. Wręcz przeciwnie – uliczka drewnianych domków była zachęcająco zadbana i wesoła. Żadna tam Polska B czy C. Ida w słońcu wydawała się zadowoloną z siebie i dość zamożną miejscowością.

      Postanowił odnaleźć budynek szkoły. Mimo najszczerszych wysiłków nie mógł go jednak zlokalizować – nigdzie nie dostrzegał charakterystycznych i znanych mu z wczesnego dzieciństwa dużych, podzielonych na kilka części okien i równie charakterystycznej czerwonej tablicy z godłem państwowym.

      Rozejrzał się niepewnie. Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegł małą dziewczynkę. Ubrana była jak przedwojenna pensjonarka – w granatową sukienkę z białym kołnierzykiem oraz sweterek. Dwa jasne mysie ogonki miała związane wstążkami i bawiła się sękatym patykiem. Gdy zbliżył się do niej, osobliwa pensjonarka zaczęła wykonywać swoim kijkiem ekwilibrystyczne sztuczki: zakręciła nim młynka, po czym wymierzyła w Witolda i niezwykle grubym głosem krzyknęła:

      – Per aspera ad astra[6]!

      Milczał osłupiały. Dziewuszka, najwyraźniej niezbyt zadowolona z efektów swego działania, pokręciła z niezadowoleniem głową, zakreśliła patyczkiem koło w powietrzu i równie grubym głosem zawołała:

      – Lasciate ogni speranza!

      – Voi ch’entrate[7]! – dokończył zdumiony Witold, bo dziwne dziecko najwyraźniej domagało się jakiejś reakcji.

      – Właśnie – stwierdziła dziewczynka i zaprezentowała mu swój patyczek. – Proszę bardzo: kasztanowiec, dziewięć i pół cala: bardzo finezyjna, doskonała do rzucania uroków.

      – Do rzucania uroków? – nie mógł zrozumieć Witold.

      – Oczywiście. Wygląda na to, że niewiele pan wie o różdżkach? – Z niesmakiem pokręciła głową i przyjrzała mu się uważnie.

      – Raczej nic, mademoiselle – stwierdził rozbawiony całą tą sytuacją Witold.

      – To widać – oceniło go krytycznie dziecko. – A mimo to wygląda pan w tych swoich okularkach jak Harry Potter, tylko strasznie stary.

      Witoldowi wreszcie rozjaśniło się w głowie – miał przed sobą lokalną wielbicielkę Harry’ego Pottera.

      Poczuł się jednak głęboko dotknięty insynuacją co do swojego wieku, więc chrząknął niezadowolony. Miał oczywiście pełną świadomość tego, że dla dziesięcioletniej dziewczynki musi być czymś na kształt cmentarnej paproci, ale bez przesady – był stary i zmurszały, lecz tylko do pewnego stopnia.

      – Za pozwoleniem, mademoiselle, nie stoję jeszcze nad grobem. Może najlepsze lata mam już za sobą, ale do emerytury mi daleko. Umówmy się, że jestem jegomościem w średnim wieku.

      Dziewczynka przyzwalająco kiwnęła głową, nie przestając mu się uważnie przyglądać.

      – Wiem, kim pan jest. Tym ministrem z Warszawy! – wykrzyknęła triumfalnie, a on po raz kolejny westchnął ciężko. Sława wyraźnie go wyprzedziła, ale co tu kryć, zaczynała mu nieco ciążyć.

      – Chciałem porozmawiać z panią sołtys – powiedział więc tylko, postanawiając niczemu się tu nie dziwić i niczego już nie tłumaczyć.

      Dziewczynka schowała różdżkę za pasek sukienki i wyciągnęła z pobliskiego rowu swój plecaczek.

      – СКАЧАТЬ