Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk страница 4

Название: Magiczne miejsce

Автор: Agnieszka Krawczyk

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современные любовные романы

Серия: Magiczne miejsce

isbn: 978-83-8075-939-8

isbn:

СКАЧАТЬ pan zrobił, że pan tam nie zanocował.

      Witold, wciąż jeszcze oszołomiony, wszedł do środka. Pachniało gipsem i świeżą farbą. Wnętrze domu było równie niesamowite: z hallu wchodziło się do otoczonego drewnianym gankiem westybulu. Ganek obiegał oba piętra domu i prowadziły z niego drzwi do wszystkich pomieszczeń. Te na parterze były w większości niewykończone – stały w nich drabiny i poniewierały się pędzle. Gdy uniósł głowę, ujrzał okrągły sufit, w którego środku znajdował się zwornik. Zapewne kiedyś przez obie kondygnacje zwieszał się tu żyrandol lub może nawet ozdobny świecznik. Ujrzał go oczyma wyobraźni – wielkie dębowe koło, na którym w rzędach ustawiano świecie. Ich migotliwy, ciepły blask rozprasza się tajemniczo na ścianach i sprzętach. Cienie przemykają po korytarzach, błądzą na schodach.

      Otrząsnął się szybko z tego wyobrażenia, żywcem zaczerpniętego z gotyckiej opowieści grozy. Spojrzał ponownie w dół. Obok werandy znajdowały się drzwi do kuchni, z której dochodziły smakowite zapachy.

      Witold wszedł tam, nie ociągając się. W kuchni – zwyczajem przyjętym najwyraźniej w tej okolicy – królował ogromny piec z zielonymi kaflami. Na dużym, drewnianym stole stały ciasta i wędliny. Pomiędzy półmiskami życzliwa ręka gospodyni ustawiła bukiet z polnych kwiatów. Było swojsko, ciepło i przytulnie.

      – Niech pan siada – zachęciła go Kowalowa, mieszając energicznie w garnku. – A to mój syn. – Wskazała na siedzącego w kącie chłopaka, którego Witold nawet nie zauważył z powodu mroku. – Mirku, przywitaj się.

      Potomek gospodyni był wysokim, chudym młodzieńcem w wieku około dwudziestu lat. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i radośnie pomachał Witoldowi ręką.

      – Mamusiu, ale fajny – zwrócił się do matki. – I samochód też fajny.

      – Mirek, uspokój się! – huknęła na niego kobieta, nalewając zupę. – Niech pan wybaczy, on już taki jest. Zabieram go wszędzie ze sobą, bo boję się go zostawić w domu, żeby się czymś nie zatruł albo palucha nie wsadził w gniazdko.

      – Nie ma problemu – uspokoił ją Witold, patrząc, jak chłopak bawi się resztkami ciasta, lepiąc z niego rozmaite kształty. Młody człowiek przypominał mu dobrze wyrośniętego bohatera powieści Güntera Grassa – Oskara Matzeratha, który dźwiękiem swego głosu wybijał szyby.

      – A wie pan, że tu straszy? – spytał Mirek, zauważywszy zainteresowanie Witolda.

      – Nie opowiadałbyś bzdur – skarciła go matka. – Proszę na to nie zwracać uwagi, on ma takie swoje obsesje: a to, że straszy, a to, że diabły pokazują się na łąkach w dolinie… – Zamachnęła się na syna ścierką. – Utrapienie z nim tylko, skąd to się u niego bierze?

      Mirek wybuchnął śmiechem i, porzuciwszy ciasto, wybiegł z kuchni, być może w pogoni za zjawą lub innym diabelskim pomiotem. Witold chętnie dowiedziałby się więcej o nadprzyrodzonych zjawiskach w Idzie, ale gospodyni postawiła przed nim aromatyczną zupę, która smakowała równie dobrze, jak pachniała. Pani Kowalowa okazała się prawdziwą mistrzynią kucharskiego fachu, nie mógł zatem pozwolić, by tak wykwalifikowana siła wymknęła mu się z rąk.

      – Mam nadzieję, że zostanie pani moją gospodynią? – spytał więc z obawą, że sąsiadka rozmyśli się i nie przyjmie propozycji.

      – I ja na to liczę – zaśmiała się pani Gertruda.

      – Obiad jest bardzo dobry – pochwalił szczerze Witold.

      Gospodyni wzruszyła ramionami.

      – Nie jadł pan jeszcze drugiego dania.

      – Niektórzy uważają, że już po zupie można poznać kunszt szefa kuchni – próbował się wytłumaczyć. – Czy codziennie można się spodziewać takich frykasów? – zapytał po chwili, widząc schab ze śliwkami.

      – To zależy wyłącznie od tego, jaki budżet przeznaczy pan na gospodarstwo domowe. Ja ze swojej strony preferuję kuchnię baskijską i francuską.

      Witold popatrzył na nią znad schabu z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia, mając nawet wrażenie, że się przesłyszał.

      – No, tak – potwierdziła gospodyni. – Ja, proszę pana, byłam szefową kuchni w ośrodku w Arłamowie.

      – Ach tak! – zrozumiał Witold. – To wiele wyjaśnia.

      Zadumał się nad historią „państwa arłamowskiego”, tajnego ośrodka rządowego z czasów PRL-u. W tamtych latach opowiadano o nim cuda na kiju – że w pokojach zainstalowano złote klamki, a w łazienkach bursztynowe armatury; że na specjalnym pasie lądowały wojskowe samoloty z wódką i kawiorem z bieługi; że odbywały się tam bale, polowania i orgie. Bywał w Arłamowie i Josip Broz Tito, i towarzysz Gierek. Strzelali do specjalnie zwabionej zwierzyny, a potem ucztowali bez końca. Ośrodek o kryptonimie W-2, luksus z ancien régime[5], wrzód na zdrowym ciele klasy pracującej. Obecnie znajdowała się tam stacja narciarska dostępna dla wszystkich, którzy mają wystarczająco grube portfele. Urząd Rady Ministrów zatrzymał sobie tylko kilka idiotycznych domków w stylu góralskim, pasujących do Bieszczad jak pięść do nosa.

      Pani Gertruda też chyba myślała o czymś podobnym, bo odłożyła ścierkę, którą wycierała naczynia, i usiadła przy stole.

      – Żeby pan wiedział, jak oni jedli! Pierwszy sekretarz Gierek to preferował kuchnię francuską.

      – A myślałem, że raczej pyzy śląskie i ruskie – wtrącił Witold.

      – Co za herezje pan opowiada? – zgorszyła się gospodyni. – Ruskie się zresztą wtedy nazywały „pierogi legnickie”. A kuchnia rosyjska wcale nie była popularna. Te kołduny i solanki nie są zbyt smaczne. Kuchnia polska i francuska. Może napije się pan herbaty? – uśmiechnęła się, zmieniając temat.

      – Bardzo chętnie, choć piłem już jedną u pani sołtys.

      – A, poznał już pan naszą Milę? – Pani Kowalowa rozpromieniła się, a Witold pokiwał głową.

      – To prawdziwe szczęście, że ją mamy. Zanim tu przyjechała, to mój mąż był sołtysem. Ale teraz jest dużo lepiej – zapewniła gorąco, a Witold chciał zapytać, jak owo „lepiej” się objawia, ale nie zdążył, bo w drzwiach pojawił się przerażony Mirek.

      – Mamusiu, proszę pana! Pojawiło się! – wrzasnął bez tchu, aż w oknach zatrzęsły się szyby.

      Miałem rację z tym Matzerathem – pomyślał Witold.

      – Co się znowu pojawiło? – zapytała jego matka z niezmąconym spokojem, zabierając się do układania naczyń.

      – Zjawa. Straszna, bladozielona… Wychodziła z Upiornej Kapliczki.

      – To jest tu także upiorna kapliczka? – zapytał rozbawiony Witold, którego już nic nie było w stanie zaskoczyć.

      – Oczywiście – stwierdziła pani Gertruda. – Upiorna Kapliczka znajduje się tuż za bramą parku, pewnie nawet jej pan nie zauważył. Jest związana z jakimś wypadkiem czy samobójstwem СКАЧАТЬ