Podejrzany. Fiona Barton
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podejrzany - Fiona Barton страница 6

Название: Podejrzany

Автор: Fiona Barton

Издательство: PDW

Жанр: Современные детективы

Серия: Kate Waters

isbn: 9788380157309

isbn:

СКАЧАТЬ przydzielono mi go jako stażystę, żeby zdobył doświadczenie (powiedziałam Terry’emu, że nie mam czasu niańczyć bachorów, ale on się uparł). Z czasem się do niego przekonałam. Wiem, że inni reporterzy nazywają go moim „redakcyjnym synalkiem” albo „chłopcem na posyłki szefowej”, ale staram się ich ignorować. Mam nadzieję, że on też. Ciągle mu powtarzam, że w końcu im się znudzi i znajdą sobie inną rozrywkę.

      – Masz, przekaż to Terry’emu – mówię i podsuwam mu wycinek z gazety. – Z daleka widać, że można ten temat pociągnąć dalej.

      – Dzięki. Znów mam u ciebie dług.

      – Dopisz do rachunku. A teraz dowiedz się czegoś o tej sprawie, żebyś sprawiał wrażenie zorientowanego w temacie.

      Zerkam ukradkiem na Terry’ego. Wszystko słyszał. On zawsze wszystko słyszy. Robi minę, jakby chciał powiedzieć: „Zawsze się dajesz urobić”. W odpowiedzi wzruszam ramionami i sięgam po telefon, żeby nie musieć z nim rozmawiać.

      Przewijam kontakty w poszukiwaniu potencjalnej ofiary i zatrzymuję się przy komisarzu Bobie Sparkesie. Widzę jego nazwisko praktycznie codziennie – zapisałam go sobie pod imieniem, żeby zawsze był blisko początku listy. Dzisiaj jednak nie zjeżdżam niżej. Wybieram jego numer. Tego ranka potrzebuję usłyszeć znajomy głos. Może zresztą mieć dla mnie jakiś cynk.

      Przez lata wypracowaliśmy z Bobem – on może powiedziałby, że wymęczyliśmy – pewien rodzaj bliskości wymuszonej wspólną pracą przy trudnych sprawach. To niezaprzeczalny fakt, że detektywi i reporterzy spotykają się pod tymi samymi drzwiami, do których pukają w poszukiwaniu odpowiedzi, albo wpadają na siebie w tych samych pubach, na salach sądowych i w stołówkach.

      Niektórzy policjanci traktują dziennikarzy jak dopust boży, każdą informację trzeba im wydzierać z gardła, ale Sparkes to porządny gliniarz. Wie, czego nam potrzeba, żeby stworzyć reportaż, i zwykle chętnie pomaga. Nie bawi się w żadne gierki.

      „Współpraca wszystkim nam wyjdzie na dobre – powiedział kiedyś. – Policja zyskuje trochę rozgłosu dla sprawy, co przydaje się w śledztwie, no i trochę uznania dla swojej pracy, a wy macie swój tekst”.

      On zaś niewątpliwie zasługuje na uznanie. Przy każdej sprawie wypruwa sobie żyły, daje z siebie wszystko.

      Widziałam go w akcji. Kiedy prowadził sprawę Belli Elliott, szukał zaginionej dziewczynki od świtu do nocy, nie myślał o niczym innym. Mówił, że śniła mu się w nocy. Nawet w przypadku spraw, których nie prowadził, był moim łącznikiem. Kiedy próbowałam ustalić tożsamość zwłok noworodka znalezionego na placu budowy w Londynie, zawsze mogłam liczyć na to, że odbierze telefon. Wcale nie musiał tego robić, ale zawsze służył mi radą starszego i bardziej doświadczonego, kiedy za bardzo się w coś angażowałam. Kiedy traktowałam sprawę zbyt osobiście i nie zauważałam czegoś, co miałam pod nosem.

      Nie porównałabym nas do Holmesa i Watsona, ale całkiem dobrze się dogadujemy.

      To oczywiście oznacza, że wie o mnie zdecydowanie zbyt dużo. Zdaję sobie sprawę, że bywam zbyt wylewna, dzielę się z nim prywatnymi opiniami i zwierzam z problemów rodzinnych, ale ufam mu.

      Nagle dzwoni telefon.

      – Kate! – rzuca szorstko, aż się płoszę.

      – O matko, Bob, dostąpiłeś łaski jasnowidzenia? Właśnie miałam do ciebie dzwonić.

      – Ha! Pewnie myśleliśmy o sobie w tej samej chwili.

      Czuję, że oblewam się rumieńcem. „Na litość boską, dziewczyno, uspokój się!”

      – Myślałeś o mnie? Pozytywnie czy psioczyłeś?

      – Pozytywnie, Kate – odpowiada bez emocji. Nie bawi się we flirty. Nigdy nie był psem na baby.

      Staram się powstrzymać uśmiech – usłyszy go w moim głosie.

      – No dobra, to czemu o mnie myślałeś?

      – Mam tutaj sprawę, z którą chyba mogłabyś nam pomóc. Rodziny dwóch nastolatek zgłosiły ich zaginięcie, dziewczyny pojechały na wakacje do Tajlandii. Nie odzywają się od tygodnia, więc jeszcze wcześnie, ale nie zadzwoniły, żeby się dowiedzieć o wyniki egzaminów, tak że rodzice się niepokoją. Moja sierżantka uważa, że znajdą się całe, zdrowe i skacowane, ale może artykułem uda się je wcześniej wyciągnąć z jakiejś speluny. Słowem, pomyślałem o tobie. I o Jake’u.

      Bob Sparkes wiedział o Jake’u. O tym, że rzucił studia, co doprowadziło do ostrej wymiany zdań – opowiedziałam mu o wszystkim po rozwiązaniu sprawy dziecka z budowy, umówiliśmy się na drinka, żeby się odprężyć. On też ma dorosłe dzieci. Wie, jak okropnie czasem być rodzicem, i potrafi uważnie słuchać. Zawsze świetnie słucha. Jest w tym wyszkolony. Ale sam nie powiedział mi o chorobie Eileen. Dowiedziałam się od innego gliniarza. Byłam w szoku, chociaż bardziej zaskoczył mnie fakt, że nic mi nie powiedział, niż sam nawrót raka, szczerze mówiąc. Kilka razy próbowałam go sprowokować, żeby mi powiedział, wspominałam o Stevie, który pracuje na onkologii. Ale Sparkes nie złapał przynęty.

      – Jasne. Ile mają lat? Macie jakieś zdjęcia? Skąd są te dziewczyny? Mogę porozmawiać z rodzicami?

      – Boziu, Kate, zwolnij trochę. Wyskoczyłaś jak chart wyścigowy. Mają po osiemnaście lat, są z Winchesteru. Poczekaj, prześlę ci wszelkie dane, jak skończymy gadać.

      – Świetnie. Informujesz o tym wszystkie media? – Musiałam spytać.

      – Tak, biuro prasowe właśnie coś tam kleci, żeby zrobić nagranie.

      – Może jakimś cudem mógłbyś dać mi ze dwie godziny przewagi?

      Cisza. Czekam cierpliwie.

      – Niech ci będzie – mówi. – To raczej nie jest sensacja z ostatniej chwili. Poproszę, żeby wstrzymali się do przerwy obiadowej.

      – Bosko. Dzięki, Bob.

      – A właśnie, jak Jake?

      Zapomniałam o własnym synu, zupełnie go zignorowałam, żeby napisać tekst o cudzych dzieciach. „Co z ciebie za matka?”

      – Eee, trudno powiedzieć. Parę tygodni temu zadzwonił w środku nocy, pierwszy raz od ponad pół roku, ale brzmiało to tak, jakby rozmawiał z budki w środku dżungli, połączenie się urwało.

      – Szkoda. No ale zadzwonił.

      – Owszem. Powinnam się chyba cieszyć i z tego.

      – Rodzice Alex O’Connor i Rosie Shaw by się cieszyli, Kate.

      Słyszę w jego głosie nutkę wyrzutu, ale postanawiam nie reagować. Zapisuję nazwiska.

      – Tak, no to… Prześlij mi jak najszybciej info o tych dziewczynach, na pewno uda mi się to wcisnąć do gazety. Nic ciekawego się nie dzieje. I dzięki, że się wstrzymacie, Bob. Miło z twojej strony.

      Otwieram laptopa i czekam na mejla. Skrzynka odbiorcza znowu pęka w szwach. Ledwie pół godziny temu przekopałam się przez biuletyny i masowo rozsyłane СКАЧАТЬ