Wieczna wojna. Joe Haldeman
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 13

Название: Wieczna wojna

Автор: Joe Haldeman

Издательство: PDW

Жанр: Научная фантастика

Серия: s-f

isbn: 9788381887212

isbn:

СКАЧАТЬ znów weszliśmy na pokład Nadziei, nikt się nie cieszył, że odlatujemy (chociaż kilka bardziej popularnych kobiet stwierdziło, że przyda im się trochę odpoczynku). Misja na Stargate była ostatnim łatwym, bezpiecznym zadaniem przed starciem z Taurańczykami. I – jak to pierwszego dnia oznajmił Williamson – nikt nie mógł przewidzieć, jak ono się skończy.

      Większość nie pałała również entuzjazmem do skoku kolapsarowego. Zapewniano nas, że nic nie poczujemy – tylko swobodne spadanie.

      Nie byłem tego pewny. Jako student fizyki miałem wykłady z teorii względności i ciążenia. Mieliśmy wtedy jedynie ogólne dane – Stargate odkryto, kiedy kończyłem magisterium – ale matematyczny model nie budził wątpliwości.

      Kolapsar Stargate był idealną kulą o promieniu około trzech kilometrów. Trwał w stanie wiecznego kolapsu grawitacyjnego, co powinno oznaczać, że jego powierzchnia opadała ku centrum z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Teoria względności utrzymywała ją na miejscu, a przynajmniej dawała takie złudzenie… w sposób, w jaki wszelka rzeczywistość staje się iluzoryczna i zależna, gdy ktoś zajmuje się teorią względności. Albo buddyzmem. Albo kiedy powołają go do wojska.

      W każdym razie istnieje taki punkt czasoprzestrzeni, w którym jeden koniec naszego statku znajdzie się tuż przy powierzchni kolapsara, a drugi kilometr dalej (według naszego punktu odniesienia). W normalnym wszechświecie powinno to wywołać potworne naprężenia i rozerwać statek, zmieniając nas w kolejny milion kilogramów antymaterii na teoretycznej powierzchni, który do końca świata pędzi na oślep w nicość lub w jednej bilionowej sekundy spada do jądra kolapsara. Obstawiasz i wybierasz swój punkt widzenia.

      Jednak mieli rację. Wystartowaliśmy ze Stargate 1, dokonaliśmy kilku korekt kursu, a potem po prostu spadaliśmy. Prawie godzinę.

      Później zadzwonił dzwonek i zapadliśmy się w fotele, wciśnięci przez 2g deceleracji. Byliśmy na terytorium wroga.

      Rozdział 11

      Już prawie od dziesięciu dni wytracaliśmy prędkość, kiedy zaczęła się bitwa. Wyciągnięci na kojach i wymęczeni stałym przeciążeniem 2g, poczuliśmy tylko dwa łagodne wstrząsy odpalanych rakiet. Jakieś osiem godzin później zatrzeszczały głośniki.

      – Uwaga, cała załoga. Mówi kapitan.

      Quinsana, pilot, był tylko porucznikiem, jednak mógł się tytułować kapitanem na pokładzie okrętu, gdzie przewyższał rangą każdego z nas, nawet kapitana Stotta.

      – Wieprze w ładowni też mają słuchać. Właśnie potraktowaliśmy wroga dwoma pięćdziesięciogigatonowymi pociskami i zniszczyliśmy obcy statek oraz obiekt, który ten wystrzelił trzy mikrosekundy wcześniej. Nieprzyjaciel usiłował przechwycić nas od 179 godzin czasu pokładowego. W chwili nawiązania kontaktu wróg poruszał się z prędkością nieznacznie przekraczającą połowę świetlnej względem Alepha i znajdował się zaledwie trzydzieści AU od Nadziei Ziemi. W stosunku do nas miał prędkość 0,47c, tak więc padlibyśmy ofiarami zderzenia…

      Staranowani!

      – …za niecałe dziewięć godzin. O 7.19 czasu pokładowego wystrzelono rakiety i zniszczono wroga o 15.40. Obie bomby tachionowe eksplodowały w odległości tysiąca kilometrów od nieprzyjacielskich jednostek.

      Oba pociski należały do tego typu rakiet, których system napędowy sam w sobie był ledwie kontrolowaną bombą tachionową. Przyspieszały ze stałym przeciążeniem 100g i w chwili, gdy wybuchły pod wpływem bliskości masy nieprzyjacielskiego statku, pędziły z prędkością relatywistyczną.

      – Nie oczekujemy następnych ataków wroga. Za pięć godzin nasza prędkość względem Alepha wyniesie zero. Wtedy ruszymy w powrotną drogę. Podróż zajmie nam dwadzieścia siedem dni.

      Chóralne jęki i stłumione przekleństwa. Oczywiście wszyscy o tym wiedzieli, ale nie chcieli, żeby im o tym przypominać.

      I tak po kolejnym miesiącu wytężonego aerobiku i musztry przy stałym przeciążeniu 2g po raz pierwszy ujrzeliśmy planetę, którą mieliśmy zaatakować. Najeźdźcy z kosmosu to my, sir.

      Była oślepiająco białym półksiężycem czekającym na nas dwie AU od Epsilonu. Kapitan z odległości 50 AU zlokalizował wrogą bazę i podeszliśmy szerokim łukiem, wykorzystując planetę jako osłonę. To wcale nie oznaczało, że podkradaliśmy się do nich – wprost przeciwnie; odparliśmy już trzy słabe ataki – ale w ten sposób zajmowaliśmy silniejszą pozycję. Oczywiście do czasu lądowania. Wtedy bezpieczny będzie tylko statek Gwiezdnej Floty i jego załoga.

      Ponieważ planeta obracała się bardzo wolno – raz na dziesięć i pół dnia – „stacjonarna” orbita statku miała promień 150 000 klików. Załoga statku, oddzielona od wroga 6000 mil skały i 90 000 mil przestrzeni, czuła się całkiem bezpieczna. Jednak oznaczało to również sekundowe opóźnienie łączności między oddziałem desantowym a komputerem pokładowym jednostki. Zanim neutrinowy impuls przebiegnie tam i z powrotem, możesz już być bardzo, bardzo martwy.

      Ogólnikowe rozkazy nakazywały zaatakować i opanować bazę wroga przy minimalnych zniszczeniach wyposażenia. Mieliśmy też wziąć przynajmniej jednego jeńca. W żadnym wypadku natomiast nie mogliśmy wpaść żywi w ich ręce. Decyzja w tej sprawie nie należała zresztą do nas; jeden neutrinowy impuls bojowego komputera i ta odrobina plutonu w twoim reaktorze przereaguje z całą swoją wydajnością 0,01%, zmieniając cię w obłok bardzo gorącej plazmy.

      Upchali nas w siedmiu stateczkach zwiadowczych – po jednym dwunastoosobowym plutonie w każdym – i z przyspieszeniem 8g oderwaliśmy się od Nadziei Ziemi. Każdy stateczek miał podążać własnym, starannie opracowanym kursem do punktu zbornego 108 klików od bazy. Jednocześnie odpalono czternaście samosterujących rakiet dla zmylenia systemów przeciwlotniczych nieprzyjaciela.

      Lądowanie przebiegło niemal idealnie. Jeden stateczek doznał drobnych uszkodzeń, kiedy bliska eksplozja częściowo zdarła mu osłonę termiczną na burcie, jednak nadal mógł wystartować i wrócić, ograniczając szybkość przy przejściu przez atmosferę.

      Zygzakując, dotarliśmy pierwsi na miejsce zbiórki. Był tylko jeden problem. Punkt zborny wyznaczono cztery kilometry pod wodą.

      Niemal słyszałem jak 90 000 mil wyżej kręcą się trybiki maszyny przyswajającej te nowe dane. Postępowaliśmy jak przy lądowaniu na stałym gruncie: rakiety hamujące, opadanie, stateczniki, uderzenie o wodę, podskok, ponowne uderzenie o wodę, podskok, uderzenie o wodę, zejście pod powierzchnię.

      Zgodnie z instrukcjami powinniśmy opaść na dno – w końcu stateczek miał opływowe kształty, a woda to po prostu skroplony gaz – lecz kadłub nie był dostatecznie mocny, żeby wytrzymać nacisk czterokilometrowego słupa wody. Sierżant Cortez leciał w naszym stateczku.

      – Sierżancie, niech pan zrobi coś z tym komputerem! Zaraz…

      – Och, zamknij się, Mandella! Ufaj opatrzności.

      W wydaniu Corteza „opatrzność” była zdecydowanie z małej litery.

      Usłyszeliśmy głośny bulgot, potem następny i lekki nacisk na plecy uświadomił nam, że statek idzie w górę.

      – Zbiorniki СКАЧАТЬ