Wieczna wojna. Joe Haldeman
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 14

Название: Wieczna wojna

Автор: Joe Haldeman

Издательство: PDW

Жанр: Научная фантастика

Серия: s-f

isbn: 9788381887212

isbn:

СКАЧАТЬ Wzbił wielki gejzer piany, po czym zapadał się w toń – lekko przechylony na rufę – aż napełniły się worki powietrzne pod każdym deltoidalnym skrzydłem. Wtedy uniósł się trochę i stanął na tej samej głębokości, co my.

      – Mówi kapitan Stott. Słuchajcie uważnie. Jakieś dwadzieścia osiem klików od waszej pozycji znajduje się plaża. Skierujecie tam statki i stamtąd przeprowadzicie atak na taurańskie pozycje.

      To już lepiej. Mieliśmy przejść tylko osiemdziesiąt klików.

      Opróżniliśmy zbiorniki, wyskoczyliśmy na powierzchnię i w równym szyku polecieliśmy ku plaży. Trwało to kilka minut. Kiedy statek wylądował ze szczękiem, usłyszałem pomruk pomp wyrównujących ciśnienie w kabinie z ciśnieniem na zewnątrz. Zanim ich dźwięk ucichł, odsunęły się drzwi włazu przy mojej koi. Przetoczyłem się po skrzydle i zeskoczyłem na ziemię. Dziesięć sekund na znalezienie osłony; przebiegłem po sypkim żwirze do linii „drzew” – kępy poskręcanych, wysokich, niebieskawozielonych zarośli. Dałem nura w ten gąszcz i odwróciłem się, żeby popatrzeć na odlot stateczków. Rakiety samosterujące powoli uniosły się na wysokość stu metrów, a potem z przenikliwym świstem rozleciały się na wszystkie strony. Prawdziwe stateczki powoli pogrążyły się z powrotem w wodzie. Może to dobry pomysł.

      Ten świat nie był szczególnie atrakcyjny, ale na pewno znośniejszy od kriogenicznego koszmaru, na jaki nas przygotowywano. Jednolicie ciemnosrebrzysta poświata nieba stapiała się tak dokładnie z mgłą nad oceanem, że nie sposób było powiedzieć, gdzie kończy się woda, a zaczyna powietrze. Małe fale lizały żwirowaty brzeg o wiele za wolno i wdzięcznie w tych trzech czwartych normalnego ziemskiego ciążenia. Nawet z odległości pięćdziesięciu metrów słyszałem grzechot miliardów toczących się kamieni.

      Temperatura powietrza wynosiła 79 stopni Celsjusza; nie dość gorąco, aby morze wrzało, mimo iż ciśnienie było tu stosunkowo niskie w porównaniu z ziemskim. Smugi pary dryfowały z wiatrem wzdłuż linii zetknięcia wody z lądem. Zastanawiałem się, jakie szanse przeżycia ma tu człowiek bez skafandra. Co zabije go najpierw: temperatura czy niski poziom tlenu (ciśnienie równe jednej ósmej ciśnienia na Ziemi)? A może uprzedzi je jakiś śmiercionośny mikroorganizm…?

      – Mówi Cortez. Wszyscy wychodzą i zbierają się wokół mnie.

      Stał na plaży trochę na lewo ode mnie, machając ręką nad głową. Podszedłem do niego przez chaszcze. Były kruche, łamliwe i paradoksalnie wyschnięte w tej parnej atmosferze. Nie mogły zapewnić dostatecznej osłony.

      – Skierujemy się 0,05 radiana na północny wschód. Pierwszy pluton idzie przodem. Drugi i trzeci za nim na prawym i lewym skrzydle. Siódmy, pluton dowodzenia, idzie w środku, dwadzieścia metrów za drugim i trzecim. Czwarty, piąty i szósty zamykają pochód ciasnym półkolem. Wszystko jasne? – Pewnie, ten szyk moglibyśmy sformować nawet we śnie. – Dobra, ruszamy.

      Byłem w plutonie siódmym – w „grupie dowodzenia”. Kapitan Stott przydzielił mnie tam nie po to, żebym wydawał rozkazy, lecz ze względu na mój dyplom z fizyki.

      Grupa dowodzenia teoretycznie była najbezpieczniejszym miejscem, chronionym przez sześć plutonów. Przydzielano do niej ludzi, którzy ze względów taktycznych powinni przeżyć trochę dłużej niż inni. Cortez miał wydawać rozkazy. Chavez naprawiać skafandry. Był tu starszy lekarz, doktor Wilson (jedyny, który naprawdę miał dyplom lekarza medycyny), i Theodopolis, radioelektronik zapewniający nam łączność z kapitanem, który wolał pozostać na orbicie.

      Pozostałych przydzielono do grupy dowodzenia ze względu na jakieś specjalne przeszkolenie albo zdolności, jakich normalnie nie uznano by za „taktyczne”. W obliczu nieznanego wroga trudno było powiedzieć, co może się okazać ważne. Ja znalazłem się tam jako najlepszy fizyk w oddziale. Rogers jako biolog. Tate miał być chemikiem. Ho za każdym razem uzyskiwała największą liczbę punktów w teście Rhine’a na sprawność percepcji. Bohrs był poliglotą władającym płynnie i idiomatycznie dwudziestoma i jednym językami. Petrova włączono dlatego, że badania nie wykazały w jego psychice najmniejszego śladu ksenofobii. Keating był świetnym akrobatą. Debby Hollister zaś – „Szczęściara” Hollister – wykazywała niesamowite umiejętności robienia pieniędzy, a także stale zdobywała wysoką liczbę punktów w teście Rhine’a.

      Rozdział 12

      Wyruszając, nastawiliśmy skafandry na maskujące kolory „dżungli”. Jednak to, co w tym anemicznym tropiku uchodziło za dżunglę, było zbyt rzadkie; wyglądaliśmy jak banda podejrzanych arlekinów włóczących się po lesie. Cortez kazał nam zmienić barwę na czarną, co było równie złe, gdyż promienie Epsilonu padały prostopadle do gruntu i wokół nie było żadnych cieni oprócz nas. W końcu wybraliśmy kamuflaż pustynny.

      Okolica powoli zmieniała się, w miarę jak podążaliśmy na północ, coraz dalej od morza. Cierniste łodygi – sądzę, że nazwalibyście je drzewami – stały się rzadsze, ale grubsze i mniej łamliwe. U ich podstawy rósł gąszcz pędów w tym samym sinozielonym odcieniu, rozpościerające się stożkowato w promieniu dziesięciu metrów. W pobliżu wierzchołka każdego drzewa wyrastał delikatny zielony kwiat wielkości ludzkiej głowy.

      Trawa pojawiła się jakieś pięć kilometrów od morza. Zdawała się respektować „prawo własności” drzew, pozostawiając wokół każdego stożka szeroki pas nagiej ziemi. Na skrajach takich polanek rosła jako skąpa niebieskozielona szczecina, a im dalej od drzew, tym stawała się gęściejsza i wyższa, aż w niektórych miejscach, gdzie drzewa stały bardzo daleko od siebie, sięgała nam do ramion. Jej źdźbła były jaśniejsze i zieleńsze od drzew i pnączy. Zmieniliśmy barwę naszych skafandrów na jaskrawozieloną, jakiej używaliśmy na Charonie, aby maksymalnie odróżniać się od otoczenia. Tutaj, w najgęściejszej trawie, byliśmy prawie niewidoczni.

      Dziennie pokonywaliśmy ponad dwadzieścia klików, zadowoleni po dwóch miesiącach spędzonych przy ciążeniu 2g. Do drugiego dnia jedynym zauważonym przez nas przedstawicielem fauny był rodzaj czarnego robaka wielkości palca, o setkach nitkowatych nóżek wyglądających jak szczoteczka. Rogers stwierdziła, że z pewnością są tu jakieś większe zwierzęta, inaczej drzewa nie miałyby kolców. Tak więc podwoiliśmy czujność, oczekując kłopotów ze strony Taurańczyków, jak również niezidentyfikowanych „dużych stworzeń”.

      Drugi pluton szedł przodem pod dowództwem Potter, której przypadło najgorsze zadanie, jako że jej oddział miał największe szanse napotkania przeciwnika.

      – Sierżancie, tu Potter – usłyszeliśmy. – Zauważyliśmy ruch.

      – No to padnijcie na ziemię!

      – Już to zrobiliśmy. Nie sądzę, żeby nas zauważyli.

      – Pierwszy pluton, podejść na prawo od szpicy. Kryć się. Czwarty zachodzi z lewego skrzydła. Zawiadomcie mnie, kiedy zajmiecie pozycję. Szósty pluton zostaje i pilnuje tyłów. Piąty i trzeci dołączy do grupy dowodzenia.

      Dwa tuziny żołnierzy wyszły z trawy i przyłączyły się do nas. Cortez musiał dostać wiadomości od czwartego plutonu.

      – Dobra. Co z wami, pierwszy? W porządku, doskonale. Ilu ich jest?

      – Zauważyliśmy ośmiu. – To głos Potter.

      – Dobrze. Kiedy dam znak, otworzyć ogień. Strzelać tak, żeby zabić.

      – Sierżancie… СКАЧАТЬ