Название: Źródło i mielizny
Автор: Гилберт Кит Честертон
Издательство: PDW
Жанр: Религиозные тексты
isbn: 9788380792890
isbn:
Doszedłem do wniosku, że ten ostatni punkt jest zbyt oczywisty, i dlatego tyle osób go nie rozumie. Najoczywistsze, najbardziej elementarne idee w ludzkich dziejach stały się dziś zupełnie niedostrzegalne dla umysłów przyzwyczajonych do wąskich specjalizacji. Na przykład, idea przysiąg i ślubów, należąca do podwalin naszej kultury, nie jest negowana ani dyskutowana – została wymazana z powszechnej świadomości przez ludzi, którzy nie mają najbledszego pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. To samo dotyczy pięknych gestów poświęcenia, bez których człowiek nie jest właściwie człowiekiem; i podobnie wygląda sytuacja, gdy chodzi o postawę ludowego mówcy czy pieśniarza, mającego z ludźmi żywy, bezpośredni kontakt.
To pomieszanie i niezrozumienie pojęć ma również wpływ na temat, o którym tu mówimy, co próbowałem już kiedyś zasugerować, pisząc dla „London Mercury” artykuł pod tytułem „Prawdziwe zło koterii i klik”. Jakiś recenzent w piśmie „American Bookman” z miejsca uznał, że chodzi mi tylko o zło stare i konwencjonalne; wbił sobie do głowy, że narzekam po prostu na układy w świecie literackim, więc dał mi odpór, twierdząc, że Arystofanes i Eurypides też mieli swoje koterie i swych popleczników, bo wiadomo przecież, że wszyscy mają. No proszę – a mówi się, że krytyka amerykańska jest młoda i niewyrobiona. Coś mi się zdaje, że aż za bardzo kultywuje odwieczne tradycje.
Ba, można by jej wręcz zarzucić osobliwy konserwatyzm. Krytycy i recenzenci, niczym muzealnicy, zajmują się namaszczonym przyklejaniem etykietek. Nie gdzie indziej, jak w tym samym numerze „American Bookman” znalazłem żywcem wzięty z epoki wiktoriańskiej artykuł pod tytułem „Nauka i religia”, w którym obie te potęgi zostały poddane analizie na przykładzie dwóch jakże reprezentatywnych postaci, mianowicie Karola Darwina i pana Moody’ego17. Niemało już zużyto atramentu, dyskutując o nauce i religii, aczkolwiek nie powiem, żebym był pod wrażeniem tempa, w jakim rozwija się nasz nowy świecki intelektualizm, który nigdy nie zgłębia nauki późniejszej niż darwinowska ani religii lepszej niż wiara panów Moody’ego i Sankeya. Niemało też napisano przeciwko układom i koteriom wśród artystów. Ja jednak nie pisałem przeciw nim, ani nawet o nich. Próbowałem – dość nieporadnie, niestety – przekazać, że pojawiła się zupełnie nowa groźba związana z koteriami, polegająca na tym, że koteria nie jest już zaledwie kliką, ale wzięła na siebie obowiązki tłumacza. Objaśnia sens dzieła, tłumacząc na ludzki język coś, co z założenia musi być niezrozumiałe. Już samo istnienie takiej koterii zachęca artystów do tworzenia niezrozumiałych dzieł, mimo że cała funkcja dzieła sztuki opiera się właśnie na tym, żeby odbiorcy je rozumieli. Artysta powinien być bardziej, a nie mniej zrozumiały od całej reszty ludzi. To właśnie emocje reszty ludzi są stosunkowo niepojęte, nawet dla nich samych.
Owszem, Arystofanes na pewno miał swoich popleczników, i w tym sensie swoją koterię. Jednak mocno wątpię, czy jakiś uczony krytyk musiał wyjaśniać jego sztuki publiczności, tłumacząc, że kiedy martwy człowiek mówi na scenie: „Prędzej ożyję, niż to zrobię!” stanowi to żartobliwą parafrazę słów: „Prędzej umrę, niż to zrobię!”. Innymi słowy, żarty Arystofanesa, tak jak żarty Bernarda Shaw, były dobre, lecz oczywiste. Nikt nie uważał, że pojawił się oto nowy, elitarny rodzaj humoru, pojmowalny wyłącznie dla określonej szkoły krytyków czy estetów. Błaznowanie Bernarda Shaw jest pod tym względem podobne do błaznowania Arystofanesa, a jeśli ktoś odpowie, że trudno dziś odtworzyć z całą pewnością warunki panujące w starożytnej Grecji, to w każdym razie oczywistość jako element żartu jest równie oczywista w najlepszych żartach Moliera czy Dickensa. Cała obrona błaznów zasadza się na tym, że humor powinien być oczywisty. Można by wręcz powiedzieć, że jeśli nie jest oczywisty, nie jest naprawdę humorem. Naturalnie, szczególne okoliczności zachodzą w wypadku ironii, kiedy żart polega na tym, że ktoś nie widzi żartu. Lecz ten ktoś nie jest zazwyczaj osobą, do której żart jest adresowany; a jeśli jest, ironia traci ostrze.
Tak czy owak, w całej tej sytuacji istnieje żart, którego krytycy, jak się zdaje, nie widzą; a jest to żart ponury, by nie rzec tragiczny. Ta elitarna kultura, tak nieczytelna dla ludzi, że prawie konspiracyjna, wyrosła z fikcji – z pomysłu, że pojawiły się dziś nowe umysłowości, nieprzystające do innych umysłów ani nawet do siebie nawzajem, rozrywające braterstwo wspólnej umysłowości ludzkiej, niezdolne do komunikacji z innymi umysłowościami, a w każdym razie taką komunikacją niezbyt zainteresowane. Tak jak pan Wells wyobrażał sobie człowieka ewoluującego w dwa różne gatunki zwierząt, tak też i nas się dzisiaj namawia, żebyśmy wyobrazili sobie wspólną ludzką umysłowość, pękającą nie tyle nawet na odłamki różnych koterii, ile na odłamki różnych gatunków.
Błazen może robić kiepskie żarty; ja sam, choć jestem błaznem pomniejszego kalibru w porównaniu z panem Shawem, nie wspominając już o Arystofanesie, regularnie w ramach czynności zawodowych robię całą masę kiepskich żartów. Tak właśnie wyglądają obowiązki demagoga, i nie tego bronię, ale czegoś ważniejszego. Zgoda, błazny robią kiepskie żarty, dziś jednak istnieje groźba, że kiedy jeden człowiek zażartuje, drugi nie zrozumie, że w ogóle padł jakiś żart. Jest najzupełniej normalne, że ten sam żart komuś wyda się przedni, a komuś innemu lichy; zawsze tak bywało, a w wypadku, o którym wyżej wspomniałem, gotów jestem bez oporów paść w ramiona krytyka i zgodzić się, że żart był nienajlepszy. Lecz jeśli aberracje i niezrozumiałe znaczenia, pieczołowicie pielęgnowane przez dzisiejszą kulturę, mają doprowadzić do tego, że co dla jednej szkoły będzie żartem, dla drugiej będzie łamigłówką, stoimy u progu schizmy groźniejszej niż kiedykolwiek dotąd. Dopuszczamy możliwość, że Gusty podzielą ludzi bardziej niż wszelkie religie, rewolucje lub wojny tego świata.
W dawnych czasach można by znaleźć lepsze, szlachetniejsze przykłady bezpośredniego związku między twórcą a ludzkością. Orator umiał sprawić, że tłum czuł się armią herosów; prorok czy kaznodzieja umiał sprawić, że każda dusza w tłumie czuła się nieśmiertelna, jakby przemawiał do każdej z nich z osobna. Żeby w dzisiejszych czasach skutecznie mówić do ludzi, trzeba żartować jak na weselu czy biesiadzie; trzeba łączyć się z normalnym życiem cienką nitką niepowagi. Ale ta nitka istnieje; wciąż trwają jakieś włókienka z archetypowej więzi, implikowanej przez samo w ogóle istnienie sztuki. To naprawdę nie nasza wina, że społeczność, złączona kiedyś przez wspólne wierzenia i tradycje, jest dziś porozdzielana przepaściami, a z jednej strony przepaści na drugą niosą się tylko odległe pokrzykiwania błaznów.
MOICH SZEŚĆ NAWRÓCEŃ
Co najmniej sześć razy w ciągu ostatnich kilku lat znalazłem się w sytuacji, w której z pewnością nawróciłbym się na katolicyzm, gdyby nie powstrzymała mnie przed tym pochopnym krokiem jedna fortunna okoliczność, ta mianowicie, że już się nawróciłem. Każda z tych sytuacji wykraczała poza moje osobiste doświadczenia, więc może być w pewnym stopniu reprezentatywna także dla innych konwertytów. Ludzie, którzy nas krytykują, cały czas liczą, że jeszcze pożałujemy i w końcu, rozczarowani, machniemy może ręką i rzucimy całą tę religię. Największe ustępstwo, na jakie ich stać, to z reguły opinia, że złożywszy rozum na ołtarzu wiary, znaleźliśmy pewien spokój – chociaż ów spokój w praktyce oznacza, że spędzimy resztę życia, tocząc niekończące się dyskusje i ciągle apelując do czyjejś logiki. Ich zdaniem, prędzej czy później zrozumiemy nasz błąd. Tymczasem, co osobliwe, dzieje się na odwrót. Najbardziej wymowne СКАЧАТЬ
17
Dwight Moody (1837-1899) – bardzo znany amerykański ewangelik, doskonały kaznodzieja, na którego kazania – zorganizowane niczym dzisiejsze koncerty rockowe – przybywały tysiące ludzi. Wspomniany dalej Ira D. Sankey był pieśniarzem religijnym, który nieraz brał udział w publicznych występach Moody’ego, śpiewając hymny protestanckie.