Źródło i mielizny. Гилберт Кит Честертон
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон страница 4

Название: Źródło i mielizny

Автор: Гилберт Кит Честертон

Издательство: PDW

Жанр: Религиозные тексты

Серия:

isbn: 9788380792890

isbn:

СКАЧАТЬ metoda polega na tym, żeby świadomie takie zbieżności akceptować. To jest coś, co ja na ogół robię, głównie dlatego, że ich unikanie byłoby stratą czasu. Przed chwilą na przykład napisałem: „odciąć się i odżegnać”, bo nie mam zamiaru wertować słowników w poszukiwaniu jakiejś sztucznie brzmiącej alternatywy.

      Natomiast trzecia metoda to akceptacja nieświadoma; i jest to sposób najgroźniejszy, a zarazem dużo częstszy niż powszechnie się uważa. Nikt jeszcze należycie nie zbadał, do jakiego stopnia czysto fonetyczne skojarzenia potrafią splątać logikę i poprowadzić filozofów na manowce. A najgorsze, że w tej groźnej metodzie jest subtelność i głębia. Ktoś, kto świadomie przyozdabia argumenty kalamburami i werbalnymi igraszkami, może, owszem, wykazywać powierzchowny nierozsądek, lecz i tak lepsze to od nierozsądku, który skrywa się w głębszych, nieuświadamianych warstwach umysłu.

      Wiele osób najwyraźniej cierpi na coś, co można by określić jako syndrom stłumionego kalamburu. Mam na myśli, że istnieją ludzie, którzy wzgardziliby żartobliwą grą słowną, uznając, że jest dla nich zbyt prymitywna i oczywista, a mimo to ich umysły podświadomie dobierają słowa, kierując się brzmieniem. Zauważcie, że ci, którzy w języku angielskim krytykują religię, nie używają wyrazów łagodnie brzmiących, ale zawsze takich, które brzmią ostrzej, jak creed (słowo, które po łacinie oznaczało po prostu cokolwiek, w co się wierzy), ponieważ creed brzmi jak skompresowany pakiet, zawierający słowa crank (wariat), crabbed (opryskliwy) i greed (chciwość). Gdy urągają doktrynom religijnym, nie nazywają ich doktrynami, ale koniecznie muszą je nazwać dogmatami. Nie zniżą się, skądże znowu, do niewyszukanego kalamburu, jakiego użyłby biedny papistowski błazen w rodzaju Erazma z Rotterdamu czy Crashawa. Nie powiedzą więc o dominikanach: „te Boże psy są tak dogmatyczne, że muszą należeć do rasy dogowatej” 9. Mimo to, gdzieś w ich umysłach funkcjonuje mgliste skojarzenie między słowem „dogmat” a słowami mad dog, czyli „wściekły pies”. Całkowicie przypadkowy efekt fonetyczny sprawia, że powtarzają to słowo bezustannie i monotonnie, chętniej niż inne wyrazy, nawet obraźliwe.

      Kiedy niedawno znów czytałem Stevensonowski szkic o trapistach, niekoniecznie pełen świadomej niechęci, zawarty w Travels with a Donkey, mógłbym przysiąc, że autor padł ofiarą mimowolnego skojarzenia między słowem „trapista” a słowem trap, które po angielsku oznacza „pułapkę”. Trapiści są dla Stevensona ludźmi schwytanymi w potrzask; oznajmia zatem z ulgą, niczym ktoś, kto uciekł i zmylił pogonie, że on, chwała Bogu, jest wolny; może wędrować, mieć nadzieję i kochać. Logicznie biorąc, wynikałoby z tego, że próbowano go uwięzić w klasztornych murach. Ależ by się mnisi zdumieli tym pomysłem! Stevenson zapomniał, że oni też mogli wędrować, kochać i robić, co im się żywnie podobało, na przykład zamieszkać w klasztorze trapistów, i że wybrali się do klasztoru dokładnie tak samo, jak on wybrał się na wędrówkę po francuskich górach. Załóżmy, że jakiś poczciwy angielski mieszczuch, usłyszawszy o podróży Stevensona, skonstatował z ulgą: „Chwała Bogu, ja jestem wolny. Mogę zjeść porządny obiad, leniuchować w fotelu i spać w wygodnym łóżku”. Stevenson pewnie by odparł, że i on mógł to robić, tylko że wolał zrobić coś innego. Nigdy jednak nie dostrzegł analogii między wyprawą w góry a wyprawą do klasztoru. Jak małe dziecko przestraszone przez wytwór własnej wyobraźni, on też poczuł irracjonalny lęk – lęk, jaki wzbudziły starodawne nazwy i zwykłe skojarzenia. Myślę, że serce w nim struchlało przed straszliwym kalamburem La Trappe10.

      Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę taką niepowagę, która wyskakuje na powierzchnię jak bąbelki, od takiej, która zalega pod powierzchnią jak gnijący szlam. Ciskanie we wroga niemądrymi kalamburami nie wyrządzi mu większej krzywdy. Jest oczywiste, że takie fajerwerki miotają tylko snopy iskier, a nie prawdziwy groźny ogień. Owszem, kalambur stanowi zagranie pod publiczkę, ale nawet publiczka wie, że to tylko zagranie. Za to ktoś, kto ciągle przykleja do przeciwnika skojarzenia z niedobrymi słowami, nigdy nie używając synonimów brzmiących nieco lepiej, w rzeczywistości zatruwa własny umysł. Nie uświadamia sobie, że jest pod wpływem brzmienia słów; nie zdaje sobie sprawy, że te podobieństwa to po prostu rodzaj kalamburu. Zawsze opisze socjalistę jako bolszewika, bo angielskie słowo bolshie ma pogłos słowa boshy, oznaczającego „bezsensowny”. Nazwie kogoś radykałem, bo rad- w słowie radical kojarzy się z cad, oznaczającym „chama”. Takie nieprzyjemne dźwiękowe skojarzenia ciągle słychać w przezwiskach, jakie Anglicy nadają cudzoziemcom, począwszy od XVII wieku, kiedy przezwaliśmy irlandzkich żołnierzy raparysami, aż do czasów, kiedy już bez takiej zawziętości przezwaliśmy Amerykanów jankesami11. Nie chodzi o to, że ich krytykujemy; to nie problem. Jeżeli jednak człowiek mówi o jankesach coś, czego nie powiedziałby, mówiąc o Amerykanach, nawet tych z Północy, to pozwala, żeby jego poczucie sprawiedliwości i rzeczywistości zostało nadwerężone przez same tylko dźwięki – te blade cienie kalamburu. Gdzieś w podświadomości słowo Yank miesza mu się ze słowem swank. Jeśli mówi o żabojadach bardziej lekceważąco niż o Francuzach, to znaczy, że skojarzenie z żabą wpływa na jego osąd, tak jak skojarzenie z psem wpływa na osąd ludzi lekceważących dogmaty.

      Moim zdaniem nie ma większego znaczenia, jak często posługujemy się grami słownymi, opartymi na kalamburach, werbalnych podobieństwach, rymach czy echolaliach, póki jest to jawna, otwarta zabawa samymi tylko dźwiękami. Dopiero gdy takie zbieżności są ukryte, stają się groźne dla umysłu – a ci wyszukani styliści właśnie je ukrywają. I wtedy się okazuje, że marksistowska świadomość klasowa jest jeszcze gorsza, gdy przejawia się jako marksistowska podświadomość klasowa, zaś akademicki obiektywizm, głośno deklarowany przez profesorów i wykładowców, roztacza stęchły odór uprzedzeń zamiecionych pod dywan. W porównaniu z tym, świadoma żonglerka kalamburami to rodzaj sportu, opartego za zasadach fair play.

      Ponieważ trochę niezręcznie byłoby mi używać samego siebie w charakterze przykładu, posłużę się w tym celu kimś znacznie wybitniejszym, kto pod tym względem ma taki sam literacki temperament jak ja, mianowicie panem Bernardem Shaw. Swego czasu bardzo modne było porównywanie Shawa z Szekspirem, co też, nawiasem mówiąc, wzięło się przypuszczalnie z aliteracyjnego skojarzenia. Obu autorów wciąż zestawiano ze sobą, choć niebezpiecznie byłoby zasugerować panu Shaw, że naśladuje Szekspira12, i z paru powodów trudno by poinformować Szekspira, że naśladuje Shawa. W rzeczy samej, jedno z nielicznych rzeczywistych podobieństw między nimi polega na tym, że obaj pasjami lubią robić takie akurat żarty, jakie mogliby sobie darować. Kiedy Poloniusz mówi, że był Juliuszem Cezarem, a Brutus zabił go na Kapitolu, Szekspir wkłada Hamletowi w usta odpowiedź: „Brutus postąpił brutalnie, zabijając na Kapitolu tak kapitalne cielę”13. Mocno wątpię, czy Szekspir uważał te dwa kalambury za perły celnego, wybornego dowcipu; byłby w tym poglądzie raczej odosobniony. Uważał po prostu, że dla opowiadanej przez niego historii jest ważne, aby Hamlet w tym akurat momencie zareagował jakąś kpiarską uwagą, oraz że tak właśnie wyglądałaby kpiarska uwaga w wykonaniu Hamleta. W sztukach Shawa postacie dowcipkują wcale nie lepiej, co służy podobnym celom. Lecz takie niepoważne wybryki językowe są stosowane tylko przez bardzo poważnych ludzi; a pan Bernard Shaw jest bardzo poważnym człowiekiem. On naprawdę chce coś powiedzieć. On naprawdę ma coś do powiedzenia. Jeśli jakiś krytyk, subtelny stylista, znajdzie się kiedykolwiek w tej osobliwej sytuacji, odkryje, skąd biorą się pokusy niepowagi.

      Pan Shaw jest niepoważny, ponieważ jest poważny СКАЧАТЬ



<p>9</p>

Gra słów: dominikanie to po łacinie dominicanes, czyli Domini canes – psy Pana Boga. Zadaniem tych psów było ściganie i atakowanie wilków, czyli szerzycieli herezji. Legenda głosi, że kiedy miał się urodzić święty Dominik (późniejszy założyciel zakonu dominikanów), jego matka miała sen, że urodzi szczenię. W chrześcijańskiej symbolice św. Dominik jest nieraz malowany w towarzystwie wielkiego, czarno-białego psa.

<p>10</p>

La Trappe („Pułapka”) to nazwa XII-wiecznego opactwa, gdzie powstał zakon trapistów.

<p>11</p>

W języku angielskim słowo rapparee, oznaczające w XVII wieku irlandzkiego najemnego żołnierza lub korsarza, nasuwa fonetyczne skojarzenie ze słowami takimi jak np. rap (szturchaniec), rapacious (drapieżny) czy robbery (rabunek), a słowo „jankes” kojarzy się np. z czasownikiem yank (szarpać, wypychać), albo – jak dalej pisze Chesterton – ze słowem swank (fircyk, pozer).

<p>12</p>

G. B. Shaw nie taił, że za Szekspirem mocno nie przepada.

<p>13</p>

Hamlet, akt III, scena 2, przekład Jarosława Iwaszkiewicza.