Źródło i mielizny. Гилберт Кит Честертон
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Źródło i mielizny - Гилберт Кит Честертон страница 5

Название: Źródło i mielizny

Автор: Гилберт Кит Честертон

Издательство: PDW

Жанр: Религиозные тексты

Серия:

isbn: 9788380792890

isbn:

СКАЧАТЬ skromnością. Większość ludzi, którzy słyszą jego grzmiące krotochwile, uzna, że pan Bernard Shaw jest egocentrykiem. Sam pan Shaw jeszcze to potwierdzi, opowiadając o swym egocentryzmie tonem apodyktycznym i wojowniczym. Ja zaś, równie apodyktycznie i wojowniczo, zaprzeczę. On wcale taki nie jest. To nie pierwszy raz, kiedy obaj się spieramy z niejaką zgryźliwością. Osobiście uważam, że pobudzanie pana Shawa do krewkiej irytacji to słuszny i potrzebny obywatelski obowiązek, a najskuteczniejszy chyba sposób, żeby go zirytować, to stwierdzić (jak ja twierdzę), że pod tym akurat względem pan Shaw jest dziedzicem odwiecznej tradycji, którą dziś mało kto sobie uświadamia – tradycji chrześcijańskiej pokory. Jest niczym zakonnik-kaznodzieja, wygłaszający kazanie w ulicznym slangu; jest niczym misjonarz, wplatający do swych kazań anegdoty, a nawet dowcipy, bo liczy się dla niego misja, nie on sam. Nie ma znaczenia, że pan Shaw tak często zaczyna wypowiedź od własnego „ja”, czyli od czasownika w pierwszej osobie liczby pojedynczej. W ten sam sposób zaczyna się też Credo Nicejskie – zaraz jednak przechodzi do ważniejszych czasowników i ważniejszych osób.

      Ksiądz Ronald Knox14 w swojej satyrze na kościelnych postępowców pisze o grzecznej nieokreśloności stylu oksfordzkiego, który:

      żeby pobożną gorliwość ukrócić,

      poprawił „Wierzę” na „Ma się odczucie”.

      I chociaż jestem wdzięczny za całą grzeczność, jaką inni mi okazują, zarówno w recenzjach, jak w dyskusjach, muszę też oddać sprawiedliwość osobom bardziej dogmatycznym, ilekroć odczuwam, że słuszność tego wymaga. Twierdzę zatem stanowczo, że egocentrykiem jest właśnie człowiek, mówiący: „ma się odczucie”, a nie człowiek, mówiący: „wierzę”. A oto czemu.

      Jak wiadomo, żeby esej został uznany przez krytyków za naprawdę piękny, musi być napisany z perspektywy „odczucia” albo przynajmniej utrzymany w takim właśnie delikatnym, wrażliwym duchu. Toteż doskonale zdaję sobie sprawę, że wszystkie moje artykuły prasowe są tylko i wyłącznie artykułami prasowymi, nie esejami. Esej to coś, co pisze się stylem pełnym gracji i wybornie wyważonym. Wątpię, czy umiałbym taki styl imitować, choć mógłbym podjąć próbę. Esej traktuje zazwyczaj o niekontrowersyjnych doświadczeniach, opisywanych z pewnym dystansem. Zaczyna się na przykład tak:

      Gdy nastaje poranek i przynosi zmianę, powierzchnia oczka wodnego w moim ogrodzie odbija przeczucie ruchu powietrza, zbyt leciutkiego, by nazwać go falą i tak eterycznego w swej przejrzystości, że przypomina raczej przemieszczającą się pustkę. W oczku wodnym nie ma przynajmniej nic, co zmąciłoby jaśniejącą negację wody; nie przebłyskuje tu żadna z owych mieszczańskich złotych rybek, które przypominają marchewki i jedyne co robią, to pływają za własnymi ogonkami niczym w zaklętym kręgu frustracji, po to chyba, aby ogrodnik w przypływie złego humoru mógł burknąć: „paskudne ryby”. Umysł płynie w przestworzach, unoszony na słabym podmuchu wiatru, zmieniającego kierunek ponad wodą; to ruch bardziej wymykający się percepcji niż cokolwiek, co nazywamy płynnym; nawet dym z mojego wirginijskiego papierosa nie ulatuje ku niebu bardziej niematerialnie. I zaiste, jakżeż fortunnie; dopiero w takim zaciszu patriarchalnej łagodności odczuwa się z całą wyrazistością łagodny posmak tytoniu – jedyny może atrybut rudowłosej kochanki Raleigha, który prawdziwie zasługuje na miano dziewiczego15.

      Kiedyś pewnie mógłbym się tego nauczyć, choć raczej nie na kursie korespondencyjnym, ale cóż, tak się składa, że jestem bardzo zajętym człowiekiem. Przyznaję, że sprawy, które mnie absorbują, są dla mnie ważniejsze niż cyzelowanie stylu; myślę też, że moja osoba do tych spraw nie należy. Aby więc oddać sprawiedliwość nie tylko sobie samemu, ale też panu Bernardowi Shaw, panu Bellokowi, panu Menckenowi16 i wielu innym publicystom, toczącym boje na niwie literackiej, muszę stwierdzić, że ta druga stylistyczna metoda – metoda „ma się odczucie” – jest tak naprawdę znacznie bardziej arogancka od naszej. W jednej ze sztuk pana Bernarda Shaw pada opinia, że kto mówi „artysta”, mówi „polemista”. Niewykluczone, że pan Shaw zanadto jest polemistą, żeby być w pełni artystą. Mimo to, będę obstawał, że ten medal ma też drugą stronę: kto mówi „eseista”, mówi „egoista”. Przykro mi, że to aliteracja, prawie rym i coś w rodzaju kalamburu. Jak wiele innych rymów i kalamburów, ten również stwierdza fakt. Gdyż nawet w tej wydumanej próbce stylu eseistycznego i w niezliczonych fragmentach prawdziwych esejów, dużo lepszych i ładniejszych niż moja próbka, można wskazać jedną cechę wspólną. Jeśli zadaję sobie trud, by poinformować czytelników, że palę wirginijskie papierosy, to powód może być tylko jeden: zakładam mianowicie, że moja osoba jest dla czytelników interesująca. Wirginijskie papierosy same w sobie nikogo nie obchodzą.

      Lecz jeśli zakrzyknę, jak Christopher Hollis w książce American Heresy, że Wirginia walczyła w dobrej sprawie podczas amerykańskiej wojny domowej, jeśli zagrzmię, jak on, że Ameryka jest dzisiaj zepsuta i na skraju anarchii, ponieważ w rozstrzygającej bitwie ta dobra sprawa przegrała – wówczas nie kieruje mną egotyzm, lecz zaledwie dogmatyzm, czyli coś, co w naszych czasach jest znacznie gorzej widziane. Fakt, że wierzę w Boga może być istotny dla innych ludzi, ponieważ każdy, kto wierzy w Boga, wywiera potencjalny wpływ na innych wierzących, toteż mówienie o tym nie kłóci się ze skromnością. Lecz fakt, że nie wierzę w złote rybki jako ozdobę oczka wodnego, nie może być przecież istotny dla nikogo zgoła, więc skoro o tym wspominam, muszę przyjąć, że są na tym świecie ludzie zainteresowani wszystkim, co tylko ma związek ze mną. I takie właśnie założenie naprawdę przyjmuje rasowy eseista.

      Wcale nie twierdzę, że się myli. On przecież także na swój sposób reprezentuje ludzkość, używając w tym celu artystycznej fikcji czy symboliki. Chcę jedynie zauważyć, że skoro roztrząsamy, który typ pisarza jest bardziej zarozumiały, zarozumialstwo efekciarskiego polemisty ani w połowie nie dorasta do zarozumialstwa wykwintnego stylisty. Stylista kameralnie zajmuje się tym, co małe; polemista hałaśliwie zajmuje się tym, co wielkie. Lecz ktoś, kto zawsze patrzy na rzeczy mniejsze niż on sam, patrzy bardziej z góry i przybiera wyraźniejszy ton wyższości, niż ktoś, kto zawsze zajmuje się rzeczami znacznie od siebie większymi. A w każdym razie, ten drugi typ człowieka musi być zaiste bardzo małym człowieczkiem, jeśli nie odczuwa, że te rzeczy nad nim górują.

      Zostały już tylko dwa kroki do puenty. Po pierwsze, dogmatyk-polemista jest zawsze po trosze demagogiem. Po drugie, jest zawsze po trosze błaznem. Wcale nie przeczę, że zdarza mu się przesadzić i z demagogią, i z błazenadą; bywa, że jedno i drugie wchodzi mu w krew – lecz nie dlatego, że woli powierzchowne literackie efekty. On po prostu bardzo się angażuje w kwestie fundamentalne. Gdybym miał to zobrazować za pomocą jednej z tych pożałowania godnych gier słownych, nad którymi wszyscy załamujemy ręce, powiedziałbym, że człowiek, który troszczy się o fundamenty domu, chce wyrwać z gnuśności mieszkańców piętra, więc czuje pokusę, żeby trochę ich rozruszać. Interesują go podstawowe fakty; a takim faktem jest istnienie ludzi. Ilekroć popisuje się żartami i gra pod publiczkę, robi to trochę tak, jakby grał dla samych bogów.

      I ja jestem dyskutantem-pasjonatem; a więc i ja jestem efekciarzem. Zaledwie przed chwilą posłużyłem się literacką przesadą, bo muszę się przecież bronić, muszę też bronić pana Shawa, oraz (co najbardziej ekscytujące) bronić pana Shawa przed samym panem Shawem. Oczywiście wcale nie myślę, że eseista jest egoistą jako konkretny człowiek. Miło jest poczytać dobry esej, który wyszedł spod pióra pana Maxa Beerbohma, pana E. V. Lucasa czy pana Roberta Lynda; sam czerpię z tych esejów bardzo wiele duchowego СКАЧАТЬ



<p>14</p>

Ronald Knox (1888-1957) – ówczesny znany autor, konwertyta na katolicyzm. Opracował nowy angielski przekład Wulgaty, tworzył powieści kryminalne i apologetykę chrześcijańską. W poemacie satyrycznym, z którego pochodzi cytat przytoczony przez Chestertona, Knox opisywał stylem barokowym ruch modernistyczny wewnątrz Kościoła. Tytuł poematu można by przełożyć jako: Tu Absolut, tam Piekiełko, czyli arka Noego wyprawiona w gotowości bojowej i puszczona bezwolnie na łaskę fal (bez ścian i dachu, które powstrzymałyby napór groźnych morskich żywiołów), by podróżować ku nowym odkryciom [Absolute and Abitofhell; or Noah’s ark put in Commission and set adrift (with no Walls or Roof to catch the Force of the dangerous Seas) on a new Voyage of discovery].

<p>15</p>

Pod koniec tej parodii Chesterton przekornie umieścił grę językową: słowo „wirginijski” w języku angielskim kojarzy się z pokrewnym słowem „dziewiczy” (virginal). Stan Wirginia został bowiem nazwany w XVI wieku na cześć Elżbiety I, opiewanej wówczas jako Dziewicza Królowa.

Walter Raleigh – szlachcic, korsarz i awanturnik, prawdopodobnie kochanek Elżbiety I – sprowadził do Anglii pierwszy wirginijski tytoń, służący w następnych wiekach do produkcji cygar i papierosów.

<p>16</p>

Hilaire Belloc i Henry Louis Mencken to znani i do dziś czytywani publicyści, pełni temperamentu polemicznego; Belloc był wojującym katolikiem, Mencken wojującym ateistą.