Название: Źródło i mielizny
Автор: Гилберт Кит Честертон
Издательство: PDW
Жанр: Религиозные тексты
isbn: 9788380792890
isbn:
Więcej – z perspektywy historycznej i praktycznej jest to akurat moment, kiedy religia na serio zwraca się do realizmu i obiektywnej prawdy. Kościół rzuca nauce wyzwanie Lourdes – a nauka nie jest w stanie go podjąć. Spirytyści utrzymują, że ich nowiutkiej religii można dowieść eksperymentalnie, całkiem jak twierdzeń chemicznych lub fizycznych. Rzesze niezależnych intelektualistów, nie wyznających ani katolicyzmu, ani spirytyzmu, zainteresowały się logicznymi, a nawet prawniczymi argumentami na rzecz wielkich cudów, odnotowanych w annałach historii. Na przykład, już dwie albo trzy książki poszły w tym samym kierunku, co błyskotliwa i ściśle naukowa praca pod tytułem Kto odsunął kamień? 34; i nawet bardzo zdystansowani autorzy coraz częściej przyznają, że dowody na istnienie cudów były dotąd niesłusznie lekceważone. Katoliccy apologeci, jak ksiądz Knox, pan Christopher Hollis i pan Arnold Lunn, atakują dziś głównie przy użyciu naukowej broni w postaci badań, dokumentacji i świadectw; i nikt już nie udaje, że są w tej walce z góry skazani na przegraną. Zaiste, kiepska to chwila, by ogłaszać, że religia składa się wyłącznie z przyjemnych fantazji.
Doktor Forsyth interesuje mnie o tyle tylko, że na tle jego przestarzałych poglądów wyraziście się rysują dobrze znane, aktualne informacje, które najwidoczniej nigdy nie obiły mu się o uszy. A najistotniejsza informacja jest taka, że doszło do radykalnego zwrotu w naukowym podejściu do rzeczywistości. I jest to kolejny punkt na mojej liście, gdyż w okresie, kiedy zdecydowałem się w końcu poprosić o przyjęcie do Kościoła katolickiego, ten zwrot nie w pełni jeszcze nastąpił i nie był tak publicznie znany; a znacznie wcześniej, kiedy dopiero zacząłem zastanawiać się nad nawróceniem, we wszystkich popularno-naukowych książkach i artykułach, jakie tylko były dostępne dla laika, wciąż dominował materializm w stylu Haeckla, dziś już martwy. Można więc stwierdzić zgodnie z prawdą, że owa wielka rewolucja w filozofii nauk ścisłych należy do tych wydarzeń w dziejach świata, do których doszło już po moim nawróceniu; lecz znacznie by to nawrócenie przyspieszyła, gdyby odbyła się wcześniej.
Ludzie nieraz mylnie opisują i najczęściej mylnie pojmują, na czym polega wpływ, jaki naukowa rewolucja wywiera na czyjąś osobistą religię. Słowo daję, niektórzy chyba myślą, że elektrony naszym zdaniem są wybitnie chrześcijańskie, podczas gdy dawne niepodzielne atomy były z natury ateistyczne. Nic podobnego. Nie opieramy naszej filozofii na ich fizyce, ani naszej odwiecznej teologii na ich najnowszej biologii. Nie objeżdżamy kraju z kampanią wyborczą, więc nie potrzebujemy sloganów i partyjnych haseł, głoszących: „Więcej elektronów dla elektoratu!” albo „Chcemy kwantowych księży!”. Z upadku materializmu płynie dla katolików taki tylko katastroficzny morał, że wszelkie twierdzenia na temat kosmosu, wygłaszane przez naukowców tonem bezgranicznej pewności, mogą kiedyś runąć z hukiem. Jeśli za pięćdziesiąt lat okaże się, że dzisiejsze teorie na temat elektronów są tak samo funta kłaków warte jak dziewiętnastowieczne teorie na temat atomów, dla naszego światopoglądu będzie to doskonale obojętne, bo nigdyśmy go nie opierali ani na elektronach, ani na atomach. Lecz materialiści mocno oparli swój światopogląd na materialnym atomie; a niewykluczone, że wykluwa się właśnie jakaś modna duchowość oparta na niematerialnym elektronie.
Mimo to, dla człowieka z mojego pokolenia ta rewolucja jest ważna bynajmniej nie dlatego, że obaliła dogmat pod tytułem „materia składa się z niepodzielnych atomów”, bo dogmat ten, przy całym swym dogmatyzmie, stanowił przecież tylko podrzędny szczegół. Tak naprawdę rozsypał się inny dogmat – powszechnie przyjęty, wszem i wobec rozgłaszany, szeroko spopularyzowany dogmat, że w dziedzinie religii trzeba zawsze akceptować odkrycia naukowe i konkluzje, do jakich doszła nauka. Jako chłopiec i młody mężczyzna słyszałem te słowa dziesiątki, setki razy, za każdym razem wygłaszane w kategorycznym tonie ultimatum. „Religia musi akceptować odkrycia naukowe!”. I ta właśnie koncepcja, ta potoczna mądrość, upadła na naszych oczach, bo odkrycia naukowe w końcu ją obaliły. Od tej pory, nie ma już w ogóle kwestii, czy trzeba akceptować konkluzje nauki. Dzisiejsi naukowcy wcale tego od nas nie oczekują; ba, sami mają z tym problem. Aby oddać im sprawiedliwość, tłumaczą energicznie, że nauka nie dostarcza żadnych ostatecznych konkluzji, bo stale idzie naprzód. Największe umysły pośród nich ciągle powtarzają, że w nauce nic nie zostaje definitywnie rozstrzygnięte.
Co jest, oczywiście, bardzo mądre i bardzo prawdziwe, i doskonale pasuje do ich domeny, gdzie prawdy stopniowo zmieniają się i dostosowują. Tymczasem jednak wokół toczy się zwyczajne ludzkie życie. Wiktoriańscy agnostycy z nadzieją czekali, aż nauka dostarczy im pewników, pozwalających tym życiem pokierować. Dzisiejsi filozofujący fizycy wcale nie są inni, tyle tylko, że czekają bez żadnej nadziei. Oni akurat znają prawdziwe znaczenie względności. Wiedzą, że ich własne poglądy, które dziś są względnie trafne, jutro mogą się okazać względnie mylne. A w międzyczasie, jak mówię, ludzie potrzebują praktycznych reguł, pozwalających jasno stwierdzić, czy należy spłacać długi albo mordować wrogów. Katolicy nie czekali z tym na oświecenie, które miała jakoby przynieść nauka XIX wieku, i tym bardziej nie będą czekać na oświecenie, którego z pewnością nie przyniesie nauka wieku XX. Jeśli chcemy znaleźć życiowe drogowskazy, wygląda na to, że musimy szukać gdzie indziej.
Ostatnie polityczne wydarzenia w Hiszpanii mają puentę, o której nie wspominają angielskie gazety, i nawet prasa katolicka zanadto jej nie uwypukla. A przecież jest to uderzający przykład, w jaką stronę naprawdę poszedł świat już po tym, kiedy w moim życiu doszło do najważniejszej zmiany przekonania.
Każda opowieść o nawróceniu zawiera paradoks, i pewnie z tego właśnie powodu trudno ją opowiedzieć w sposób, który by wszystkich zadowalał. Nawrócenie z samej swej natury tłumi egotyzm, jednak relacja o nim zawsze musi brzmieć egotycznie. Konwertyta, przynajmniej ten nawracający się na Wiarę katolicką, uznaje za fakt, że istnieje jakaś rzeczywistość, która nie ma nic wspólnego ze względnością. To trochę jakby powiedzieć: „Ta gospoda istnieje naprawdę, chociaż ja nigdy jej nie odnalazłem”, albo: „Mój dom stoi w tej właśnie wiosce, i stałby tam dalej, nawet gdybym nigdy do niego nie dotarł”. Przyznajemy, że coś jest prawdą, istniejącą niezależnie od poszukiwacza prawdy; tym niemniej każdy opis poszukiwania musi być z konieczności autobiografią poszukiwacza – czyli na ogół człowieka, wzbudzającego w innych ludziach nastroje z lekka depresyjne.
Siłą rzeczy, zabrzmi egocentrycznie, jeśli poprzedzę uwagi o Hiszpanii pewnym osobistym wspomnieniem. Przez wiele lat byłem liberałem, w tym sensie, że należałem do Partii Liberalnej. Nadal zresztą jestem liberałem; to tylko Partia Liberalna gdzieś się zapodziała. Liberalizm, tak jak ja go rozumiem, uznaje za swój polityczny ideał równe prawa obywateli i wolność osobistą; a ja wierzę w ten ideał po dziś dzień. Z liberalizmem w formie zorganizowanej miałem do czynienia bardzo długo; przez sporą część życia pisywałem dla dawnego liberalnego dziennika „Daily News”, wiedząc oczywiście, że „Daily News”, słusznie czy niesłusznie, utożsamia wolność polityczną z istnieniem władzy przedstawicielskiej, pochodzącej z wolnych wyborów i reprezentującej społeczeństwo. A potem zerwałem z tym dziennikiem, nad czym nie będę się tu rozwodził; powiem tylko, że o dwóch rzeczach byłem już wówczas przekonany: po pierwsze, że władza pochodząca z wyborów przestała reprezentować wyborców, po drugie, że parlament СКАЧАТЬ
33
Sir Arthur Eddington był wybitnym fizykiem, matematykiem i astronomem z pierwszej połowy XX wieku; Thomas Huxley był biologiem i agnostykiem z połowy XIX stulecia.
34