Prom. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prom - Remigiusz Mróz страница 13

Название: Prom

Автор: Remigiusz Mróz

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия: Ślady Zbrodni

isbn: 9788327156624

isbn:

СКАЧАТЬ ten stanowił raczej namiastkę tego, co widziało się na promach obsługujących połączenia w Hiszpanii czy Portugalii.

      Ellegaard i Jóhan obeszli pokład, szukając jakiejkolwiek możliwości, by dostać się niżej. Kiedy okrążyli cały pomost, zobaczyli stojącego na rufie Tora-Ingara. Wymienili spojrzenia.

      – Chłopak jednak znalazł w sobie wikińskiego ducha – zauważył Jóhan.

      – Albo po prostu wyszedł się przewietrzyć.

      – Możliwe. – Bærentsen westchnął. – Ci młodzi są inni od nas.

      – Doprawdy?

      Obrócił się do niej i uśmiechnął lekko.

      – Szczytem odwagi jest zamówienie iPhone’a w nietypowym kolorze. A kiedy przypominam sobie, co robiliśmy z Hallbjørnem w ich wieku…

      – Nie jesteś jeszcze za młody na takie wspominki?

      – Nigdy nie jest za wcześnie na krytykę młodszych pokoleń, Katrine.

      – Być może – przyznała i też lekko się uśmiechnęła.

      Dopiero teraz zrozumiała, że potrzebowała choć krótkiej niezobowiązującej rozmowy. Kiedy ruszyli w stronę reportera, obrzuciła Jóhana wzrokiem. Jego modne ciuchy i grzywka – trzymająca się jednej strony głowy nawet mimo paskudnej pogody – wyglądały aż nadto wymownie.

      – Tyle że nie pasujesz mi na takiego, który rozrabiałby za młodu – powiedziała. – O ile mogę wyobrazić sobie Hala rąbiącego drewno, plującego tytoniem i…

      – U nas nie rąbie się drewna.

      Co prawda, to prawda, uznała Katrine. Na archipelagu, który bez ingerencji człowieka byłby jedynie zlepkiem surowych skał pozbawionych zieleni, trudno posądzać mieszkańców o palenie drewnem.

      Choć na dobrą sprawę jeszcze trudniej posądzać terrorystów o zainteresowanie tym skrawkiem ziemi na obrzeżach Oceanu Atlantyckiego. A może nie? Dla nich nie liczyło się państwo, jego obywatele czy nawet przeważające w nim wyznanie. Chodziło o możliwie najbardziej spektakularny efekt.

      Nie byli ślepi, obserwowali, co się dzieje na świecie. Widzieli wybuch międzynarodowego zainteresowania, kiedy w spokojnej Norwegii Breivik zabił siedemdziesiąt siedem osób i ranił ponad trzysta.

      Katrine zastanawiała się, jaki byłby oddźwięk, gdyby na promie u wybrzeży samotnej, sielankowej enklawy zginęli wszyscy pasażerowie.

      – Jóhan…

      – Tak?

      – Ile osób jest na pokładzie?

      – Nie wiem, na pewno ponad tysiąc.

      Tyle sama wiedziała. Starała się przypomnieć sobie informacje, które podawano tuż przed uroczystym poczęstunkiem, ale nie mogła wyłowić z pamięci podawanych przez załogę liczb. Tysiąc trzystu? Tysiąc pięciuset? Przypuszczała, że mniej więcej tylu pasażerów może obecnie znajdować się na jednostce Horisont Færger.

      Nawet ułamek tej liczby sprawiłby, że wszystkie światowe media mówiłyby o tragedii na wulkanicznym archipelagu. ISIS, Al-Kaida czy ktokolwiek, kto stał za porwaniem, osiągnąłby swój podstawowy cel.

      A może nawet więcej, biorąc pod uwagę, że Wyspy Owcze postrzegane były jako jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie.

      – Nawet tutaj nie możesz czuć się bezpiecznie… – szepnęła.

      – Co takiego?

      – Nic.

      Podeszli do Tora-Ingara, który gorączkowo przywoływał ich ruchem ręki. Nie ulegało wątpliwości, że znalazł coś, co może okazać się przydatne.

      – Mam! – krzyknął, jakby wiatr nadal dął niemiłosiernie.

      W istocie jednak przestało wiać. Natura zdawała się spuścić zasłonę milczenia na wszystko, co działo się w cieśninie. Ledwo ta myśl nadeszła, Katrine poczuła jeszcze większy niepokój. Z dwojga złego wolała typową farerską pogodę.

      – Mam sposób – dodał Østerø.

      – Jaki? – spytał Jóhan.

      – Widać kawałek szalupy ratunkowej.

      Ellegaard podeszła do rufy i spojrzała w dół. Nie zauważyła jednak niczego, dzięki czemu mogłaby podzielić entuzjazm chłopaka. O zejściu po burcie nie było mowy – brakowało wystających elementów, na których można by się oprzeć. Iluminatory były wpuszczone w ściany; być może niewielkie wnęki mogłyby posłużyć jako schodki, ale nie bez asekuracji. I nie w sytuacji, kiedy wszystko było mokre.

      – Tuż przy samej rufie – ciągnął Tor-Ingar. – Widać, że jest tam łódź ratunkowa.

      Katrine powiodła wzrokiem we wskazane miejsce i przekonała się, że reporter ma rację. Szalupa znajdowała się na niższym pokładzie, widać było kawałek jej burty. Na dobrą sprawę można było się na nią opuścić, a potem przejść na pokład. Wysokość była jednak znaczna.

      – Wystarczy nam lina – odezwał się Bærentsen.

      – Widziałeś tutaj jakąś?

      – Właściwie tak – przyznał z zadowoleniem. – Kiedy szukałem toporków.

      – I aż do teraz nic nie powiedziałeś?

      – A co nam po samej linie? – odburknął. – Rozhuśtasz się na niej na dolny pokład, a potem niczym Jack Reacher wpadniesz przez zamknięte okno do jakiejś kajuty?

      – Kto?

      – Bohater powieści Lee Childa. Nie wierzę, że…

      – Czytam tylko Skandynawów, Jóhan. To mój sposób okazywania patriotyzmu – odparła i rozejrzała się. – Gdzie ta lina?

      Po chwili stali przy relingu, mając wszystko, co potrzebne. Bærentsen zawiązał mocny węzeł, oświadczając, że to tak zwana wyblinka, która będzie trzymała nawet, jeśli coś nagle pójdzie nie tak. Katrine nie zamierzała w to wnikać – jeśli w ciemno mogła zaufać Farerom w jakiejkolwiek kwestii, to właśnie w tej. Obiegowa wieść niosła, że niektórzy z nich przychodzili na świat na pokładzie rybackich łajb – i nawet jeśli nie była to prawda, wielu Farerów spędzało na łodziach dużą część dzieciństwa.

      – Siebie obwiążę węzłem ratowniczym – powiedział Jóhan.

      – Tyle że ty nigdzie się nie wybierasz.

      – Wręcz przeciwnie.

      – Nie – sprzeciwiła się. – Schodzę pierwsza. Sprawdzę sytuację, a potem dam znać, co dalej.

      Znów nastawiła się na długą przepychankę słowną, ale Bærentsen pozytywnie ją zaskoczył. Trudno powiedzieć, skąd wynikała jego uległość. СКАЧАТЬ