Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 9

Название: Zapiski syna tego kraju

Автор: James Baldwin

Издательство: PDW

Жанр: Критика

Серия:

isbn: 9788366147225

isbn:

СКАЧАТЬ sta­no­wi ak­cep­to­wa­ny i pod­no­szą­cy na du­chu ele­ment ame­ry­kań­skiej rze­czy­wi­sto­ści, z któ­re­go wy­ra­sta owa struk­tu­ra uzna­wa­na przez nas za tak nie­zbęd­ną. Wszel­kie po­dej­mo­wa­ne w niej nie­wy­god­ne kwe­stie są ulot­ne, po­da­ne w atrak­cyj­ny dla wy­obraź­ni spo­sób; po­zo­sta­ją od­le­głe, po­nie­waż nie mają z nami nic wspól­ne­go. Są bez­piecz­nie ulo­ko­wa­ne w sfe­rze spo­łecz­nej, gdzie, w isto­cie, nie mają nic wspól­ne­go z ni­kim, tak że osta­tecz­nie prze­ży­wa­my spe­cy­ficz­ny dresz­czyk wy­wo­ła­ny sa­mym fak­tem, że w ogó­le czy­ta­my taką książ­kę. Ten ra­port z ot­chła­ni jest dla nas po­twier­dze­niem jej re­al­no­ści i jej mro­ku oraz na­sze­go wła­sne­go zba­wie­nia; i „do­pó­ki pu­bli­ko­wa­ne są ta­kie książ­ki”, jak po­wie­dział mi pew­ne­go razu ame­ry­kań­ski li­be­rał, „do­pó­ty wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku”.

      Jed­nak je­śli tyl­ko czy­imś ide­ałem spo­łe­czeń­stwa nie jest rasa skrzęt­nie prze­ana­li­zo­wa­nych, cięż­ko pra­cu­ją­cych zer, nie spo­sób na po­waż­nie twier­dzić, że po­wie­ści pro­te­stu re­ali­zu­ją te wznio­słe cele, z któ­ry­mi się ob­no­szą, ani po­dzie­lać wy­ra­ża­nych współ­cze­śnie opty­mi­stycz­nych opi­nii na ich te­mat. Oka­zu­ją się tym, czym są: zwier­cia­dłem na­szej dez­orien­ta­cji, nie­uczci­wo­ści i pa­ni­ki, uwię­zio­nym i unie­ru­cho­mio­nym w za­la­nym słoń­cem wię­zie­niu ame­ry­kań­skie­go snu. To fan­ta­zje po­zba­wio­ne punk­tów stycz­nych z rze­czy­wi­sto­ścią, peł­ne sen­ty­men­ta­li­zmu – po­dob­nie jak fil­my typu Naj­lep­sze lata na­sze­go ży­cia czy twór­czość Ja­me­sa M. Ca­ina. Poza ośle­pia­ją­cy­mi efek­ta­mi spe­cjal­ny­mi tych współ­cze­snych oper wciąż do­strzec moż­na, jako kon­tro­lu­ją­cą je siłę, teo­lo­gicz­ne skłon­no­ści pani Sto­we czy nie­zno­śne pły­ci­zny The Ro­ver Boys. W koń­cu cel po­wie­ści pro­te­stu zda­je się bar­dzo przy­po­mi­nać gor­li­wość, z jaką owi ala­ba­stro­wi mi­sjo­na­rze, któ­rzy przy­by­li do Afry­ki, za­kry­wa­li na­gość tu­byl­ców, by po­gnać ich w bla­de ra­mio­na Je­zu­sa, a stam­tąd w nie­wo­lę. Dzi­siej­szym ce­lem sta­ło się przy­kro­je­nie wszyst­kich Ame­ry­ka­nów do wy­mia­ru kom­pul­syw­ne­go, bez­barw­ne­go go­ścia imie­niem Joe.

      Jest oso­bli­wym try­um­fem spo­łe­czeń­stwa, a za­ra­zem jego klę­ską, że zdo­ła­ło prze­ko­nać lu­dzi, któ­rym nada­ło sta­tus pod­rzęd­nych, o zgod­no­ści tego wy­ro­ku ze sta­nem fak­tycz­nym; spo­łe­czeń­stwo po­sia­da moc i broń po­zwa­la­ją­ce za­mie­nić jego opi­nię w fakt, przez co uzna­wa­ni za gor­szych fak­tycz­nie się nimi sta­ją, je­śli brać pod uwa­gę re­alia spo­łecz­ne. Zja­wi­sko to jest dzi­siaj le­piej za­ma­sko­wa­ne niż w do­bie pod­dań­stwa, acz­kol­wiek rów­nie nie­ubła­ga­ne. Dzi­siaj, tak jak wów­czas, oka­zu­je się, że je­ste­śmy spę­ta­ni – wpierw od ze­wnątrz, na­stęp­nie od we­wnątrz – na­tu­rą ka­te­go­rii, któ­re sami sto­su­je­my. A do uciecz­ki od nich nie przy­czy­ni się gorz­kie po­msto­wa­nie prze­ciw­ko tej pu­łap­ce – jest tak, jak gdy­by wła­śnie te za­bie­gi mia­ły spra­wić, że zo­sta­nie­my w niej za­trza­śnię­ci. Kształ­tu­je­my się, ow­szem, w tej klat­ce rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra zo­sta­ła nam prze­ka­za­na w spad­ku z chwi­lą na­ro­dzin, ale tak­że wte­dy, gdy zma­ga­my się z nią; a jed­nak to wła­śnie bę­dąc za­leż­ni od tej rze­czy­wi­sto­ści, do­świad­cza­my naj­bar­dziej bez­gra­nicz­nej zdra­dy. Spo­łe­czeń­stwo ze­spa­la­ją na­sze po­trze­by, to my two­rzy­my je za po­mo­cą le­gen­dy, mitu, przy­mu­su, a tak­że w oba­wie, że bez nich zo­sta­nie­my strą­ce­ni w tę ot­chłań, w któ­rej – jak na Zie­mi przed po­wsta­niem Sło­wa – tkwią ukry­te spo­łecz­ne fun­da­men­ty. Wła­śnie przed tą ot­chła­nią – nami sa­my­mi – spo­łe­czeń­stwo ma nas chro­nić; ale tyl­ko ta ot­chłań – my, nie­zna­ni sa­mym so­bie, do­ma­ga­ją­cy się nie­ustan­nie no­we­go aktu kre­acji – może nas zba­wić „od Złe­go, w któ­re­go mocy leży świat”4. Ku temu wła­śnie wiecz­nie dą­ży­my, a jed­no­cze­śnie, wy­ko­nu­jąc ten sam ruch, przed tym sa­mym wiecz­nie pró­bu­je­my uciec.

      Trze­ba pa­mię­tać, że prze­śla­do­wa­ny i prze­śla­dow­ca są z sobą zwią­za­ni w tym sa­mym spo­łe­czeń­stwie: ak­cep­tu­ją te same kry­te­ria, po­dzie­la­ją te same prze­ko­na­nia, obaj za­le­żą od tej sa­mej rze­czy­wi­sto­ści. Mó­wić z wnę­trza tej klat­ki o „no­wym” spo­łe­czeń­stwie jako o pra­gnie­niu prze­śla­do­wa­nych jest rze­czą ro­man­tycz­ną, wię­cej – po­zba­wio­ną sen­su, al­bo­wiem ta przej­mu­ją­ca za­leż­ność od re­kwi­zy­tów rze­czy­wi­sto­ści, któ­re prze­śla­do­wa­ny dzie­li z Her­re­nvol­kiem5, spra­wia, że praw­dzi­wie „nowe” spo­łe­czeń­stwo sta­je się czymś nie do po­my­śle­nia. Nowe spo­łe­czeń­stwo mia­ło­by być tym, z któ­re­go znik­ną nie­rów­no­ści i w któ­rym do­ko­na się ze­msta – albo nie bę­dzie w nim prze­śla­do­wa­nych, albo prze­śla­do­wa­ny i prze­śla­du­ją­cy za­mie­nią się miej­sca­mi. Ko­niec koń­ców są­dzę jed­nak, że pra­gnie­nie, któ­re od­rzu­co­no, to pra­gnie­nie po­pra­wy sta­tu­su, ak­cep­ta­cja w ob­rę­bie ist­nie­ją­cej wspól­no­ty. Dla­te­go też Afry­ka­nin, wy­gna­niec, po­ga­nin, po­pę­dzo­ny z po­de­stu li­cy­ta­cyj­ne­go na pola, upa­dał na ko­la­na przed Bo­giem, w Któ­re­go Musi Od­tąd Wie­rzyć, przed Tym, któ­ry go stwo­rzył, ale nie na Swój ob­raz. Ta sce­na, owo nie­po­do­bień­stwo, na­le­ży do mu­rzyń­skie­go dzie­dzic­twa w Ame­ry­ce: „Ob­myj mnie”, wo­łał nie­wol­nik do swe­go Stwór­cy, „a wy­bie­le­ję, nad śnieg wy­bie­le­ję!”6. Czar­ny bo­wiem jest ko­lo­rem złe­go; je­dy­nie sza­ty zba­wio­nych są bia­łe. Z tym wo­ła­niem, któ­re nie­ubła­ga­nie nie­sie się w po­wie­trzu i roz­le­ga w jego gło­wie, zmu­szo­ny jest on żyć. Pod płasz­czy­kiem sze­ro­ko upu­blicz­nia­ne­go ka­ta­lo­gu okru­cieństw trwa – przy­wo­dząc na myśl wi­zję, wspo­mnie­nie ko­ściel­nych dzwo­nów, któ­rych brzmie­nie wy­peł­nia prze­strzeń – owa rze­czy­wi­stość, przed któ­rą, w tym sa­mym kosz­mar­nym wy­obra­że­niu, ów czło­wiek już to ucho­dzi, już to rwie się ją przy­jąć. Jego los w dzi­siej­szej Ame­ry­ce, tym kra­ju od­da­nym śmier­ci pa­ra­dok­su (któ­re­mu z tej wła­śnie przy­czy­ny pa­ra­doks może przy­nieść za­gła­dę), jest rów­nie wie­lo­znacz­ny jak ob­ra­zek z Kaf­ki. Ucie­kać albo nie ucie­kać, zmie­niać swo­ją sy­tu­ację lub jej nie zmie­niać – wy­cho­dzi na to samo; prze­zna­cze­nie ma on wy­pi­sa­ne na czo­le, nosi je w ser­cu. W Synu swe­go kra­ju Big­ger Tho­mas stoi na rogu uli­cy, przy­glą­da­jąc się, jak w słoń­cu su­nie po nie­bie sa­mo­lot pi­lo­to­wa­ny przez bia­łych, i klnie, gdy go­rycz za­go­to­wu­je się w nim jak krew, kie­dy przy­po­mi­na so­bie mi­lion znie­wag, okrop­ny, ro­ją­cy się od szczu­rów dom, upo­ko­rze­nie ze stro­ny po­mo­cy spo­łecz­nej, za­pa­mię­ta­łe, szpet­ne kłót­nie, i nie­na­wi­dzi tego wszyst­kie­go – nie­na­wiść tli się na tych stro­nach jak СКАЧАТЬ