Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 7

Название: Zapiski syna tego kraju

Автор: James Baldwin

Издательство: PDW

Жанр: Критика

Серия:

isbn: 9788366147225

isbn:

СКАЧАТЬ jej kształt ja­kąś od­po­wie­dzial­ność. Wie­rzę w to tym sil­niej, że nie­zno­śnie po­wszech­ną ten­den­cją jest mó­wić o tym pro­ble­mie, jak gdy­by był czymś osob­nym. Jed­nak w twór­czo­ści Faulk­ne­ra, w ogól­nej po­sta­wie i pew­nych ustę­pach Ro­ber­ta Pen­na War­re­na, a przede wszyst­kim w po­ja­wie­niu się Ral­pha El­li­so­na wi­dać po­cząt­ki – co naj­mniej – bar­dziej au­ten­tycz­nie do­cie­kli­wych po­szu­ki­wań. Na­wia­sem mó­wiąc, El­li­son to pierw­szy spo­śród czy­ta­nych prze­ze mnie mu­rzyń­skich po­wie­ścio­pi­sa­rzy, któ­ry eks­plo­atu­je w ję­zy­ku – w spo­sób zna­ko­mi­ty – to, co skła­da się na wie­lo­znacz­ność i iro­nię mu­rzyń­skie­go losu.

      Co do mo­ich za­in­te­re­so­wań – nie wiem, czy mam ja­kie­kol­wiek, chy­ba że moż­na do nich za­li­czyć cho­ro­bli­we pra­gnie­nie po­sia­da­nia 16-mi­li­me­tro­wej ka­me­ry i krę­ce­nia nią fil­mów eks­pe­ry­men­tal­nych. Poza tym uwiel­biam jeść i pić – ży­wię nie­we­so­łe prze­ko­na­nie, że rzad­ko kie­dy ja­dłem wy­star­cza­ją­co dużo (a to dla­te­go, że nie spo­sób na­jeść się wy­star­cza­ją­co, gdy czło­wiek mar­twi się, kie­dy zje ko­lej­ny po­si­łek) – i uwiel­biam spie­rać się z ludź­mi, któ­rzy w po­glą­dach nie róż­nią się ode mnie w spo­sób za­sad­ni­czy, a tak­że uwiel­biam się śmiać. Nie prze­pa­dam na­to­miast za cy­ga­ne­rią, nie prze­pa­dam za ludź­mi, któ­rych naj­wyż­szym ce­lem jest przy­jem­ność, oraz za ludź­mi, któ­rzy trak­tu­ją wszyst­ko po­waż­nie. Nie lu­bię lu­dzi, któ­rzy lu­bią mnie dla­te­go, że je­stem Mu­rzy­nem; po­dob­nie jak nie mam sym­pa­tii dla lu­dzi, któ­rzy w tej sa­mej oko­licz­no­ści znaj­du­ją po­wód, by mną po­gar­dzać. Ko­cham Ame­ry­kę bar­dziej od wszyst­kich in­nych kra­jów na świe­cie i z tej wła­śnie przy­czy­ny do­ma­gam się pra­wa do nie­ustan­ne­go jej kry­ty­ko­wa­nia. Uwa­żam, że wszyst­kie teo­rie są po­dej­rza­ne, że naj­lep­sze za­sa­dy mogą wy­ma­gać mo­dy­fi­ka­cji, a wręcz, że wy­mo­gi ży­cia po­tra­fią nie­raz ob­ró­cić je w proch, i że z tej ra­cji czło­wiek musi od­na­leźć wła­sny kom­pas mo­ral­ny i iść przez świat z na­dzie­ją, iż kom­pas ten po­pro­wa­dzi go wła­ści­wie. Wiem, że mam wie­le obo­wiąz­ków, ale ża­den z nich nie jest waż­niej­szy od tego: by trwać, jak mówi He­min­gway, i do­koń­czyć dzie­ła3.

      Pra­gnę być uczci­wym czło­wie­kiem i do­brym pi­sa­rzem.

       CZĘŚĆ PIERW­SZA

       Po­wieść pro­te­stu dla każ­de­go

      W Cha­cie wuja Toma, po­wie­ści, któ­ra sta­ła się ka­mie­niem wę­giel­nym ame­ry­kań­skiej fik­cji li­te­rac­kiej pro­te­stu spo­łecz­ne­go, Sa­int Cla­re, do­bro­tli­wy wła­ści­ciel nie­wol­ni­ków, dzie­li się z oka­zu­ją­cą mu chłod­ną dez­apro­ba­tę jan­ke­ską ku­zyn­ką, pan­ną Ofe­lią, taką mia­no­wi­cie uwa­gą, że czar­ni zo­sta­li od­da­ni na za­tra­tę dia­błu dla po­żyt­ku bia­łych na tym świe­cie – jed­na­ko­woż w przy­szłym, do­da­je w za­my­śle­niu, role mogą się od­wró­cić1. Re­ak­cja miss Ofe­lii jest co naj­mniej żar­li­wie pra­wo­myśl­na: „Ależ to czy­sta okrop­ność! – wy­krzy­ku­je. – Po­win­ni­ście się wsty­dzić!”.

      Przez pan­nę Ofe­lię prze­ma­wia, jak wol­no nam przy­pusz­czać, sama au­tor­ka – jej okrzyk to cały mo­rał, schlud­nie opra­wio­ny i nie­zno­szą­cy sprze­ci­wu, jak owe po­ucza­ją­ce mot­ta przy­wie­szo­ne nie­raz na ścia­nach w ume­blo­wa­nych apar­ta­men­tach pod wy­na­jem. I po­dob­nie jak te mot­ta, na wi­dok któ­rych nie spo­sób się nie żach­nąć – wi­dzi się w nich bo­wiem ra­żą­cą, nie­mal nie­przy­zwo­itą gład­kość – ona i Sa­int Cla­re są śmier­tel­nie po­waż­ni. Żad­ne z nich nie po­da­je w wąt­pli­wość śre­dnio­wiecz­nej mo­ral­no­ści, z któ­rej ich dia­log wy­ra­sta: czar­ny, bia­ły, dia­beł, przy­szły świat – opo­zy­cje lo­ku­ją­ce się mię­dzy wy­so­ko­ścią nie­bios a mo­rzem pło­mie­ni – były dla nich rów­nie rze­czy­wi­ste jak, nie­wąt­pli­wie, dla ich twór­czy­ni. Gar­dzi­li ciem­no­ścią i bali się jej, z ca­łej siły dą­ży­li do świa­tła, a roz­pa­try­wa­ny z tej per­spek­ty­wy okrzyk pan­ny Ofe­lii, tak jak i po­wieść pani Sto­we, zy­sku­je ja­skra­wy, nie­mal­że ra­żą­cy wy­dźwięk, któ­ry przy­po­mi­na blask ognia po­chła­nia­ją­ce­go cza­row­ni­cę. Ce­cha ta ude­rza jesz­cze bar­dziej w lek­tu­rze po­wie­ści po­świę­co­nych uci­sko­wi Mu­rzy­nów, na­pi­sa­nych w na­szej wła­snej, bar­dziej oświe­co­nej do­bie, z któ­rych wszyst­kie mó­wią tyl­ko: „Ależ to czy­sta okrop­ność! Po­win­ni­ście się wsty­dzić!”. (Po­miń­my na chwi­lę te po­wie­ści o uci­sku, któ­rych au­to­ra­mi są Mu­rzy­ni, a któ­re do­pi­su­ją tyl­ko wście­kłe, nie­le­d­wie pa­ra­no­icz­ne post­scrip­tum do tej kon­sta­ta­cji i w rze­czy­wi­sto­ści wzmac­nia­ją – co mam na­dzie­ję po­ka­zać – za­sa­dy, któ­re uru­cha­mia­ją po­tę­pia­ną przez nie opre­sję).

      Cha­ta wuja Toma to bar­dzo zła po­wieść, któ­rą pod wzglę­dem cno­tli­we­go sen­ty­men­ta­li­zmu pod­szy­te­go sa­mo­za­do­wo­le­niem wie­le łą­czy z Ma­ły­mi ko­biet­ka­mi. Sen­ty­men­ta­lizm, owo osten­ta­cyj­ne de­mon­stro­wa­nie skraj­nych i nie­au­ten­tycz­nych emo­cji, jest ozna­ką nie­szcze­ro­ści, nie­zdol­no­ści do od­czu­wa­nia; mo­kre oczy sen­ty­men­ta­li­sty zdra­dza­ją jego nie­chęć wo­bec do­świad­cze­nia, jego strach przed ży­ciem, jego obo­jęt­ne ser­ce; a tym sa­mym sen­ty­men­ta­lizm za­wsze jest prze­ja­wem ukry­te­go i agre­syw­ne­go be­stial­stwa, ma­ską okru­cień­stwa. Cha­ta wuja Toma – tak jak i jej licz­ne cy­nicz­ne na­stęp­czy­nie – sta­no­wi ka­ta­log prze­mo­cy. Tłu­ma­czy się to na­tu­rą te­ma­tu, o któ­rym pi­sze pani Sto­we, jej chwa­leb­ną de­ter­mi­na­cją, by nie cof­nąć się przed ni­czym w opi­sie kom­plet­ne­go ob­ra­zu; wy­tłu­ma­cze­nie to prze­sta­je wy­star­czać tyl­ko, je­że­li ze­chce­my się za­trzy­mać i za­py­tać, czy przed­sta­wio­ny przez pi­sar­kę ob­raz aby na pew­no jest kom­plet­ny, a tak­że ja­kie ogra­ni­cze­nie czy nie­do­sta­tek po­strze­ga­nia ka­za­ły jej w aż ta­kim stop­niu po­le­gać na opi­sie bru­tal­no­ści – nie­uza­sad­nio­nej, bez­sen­sow­nej – oraz po­zo­sta­wić nie­zau­wa­żo­ne i bez od­po­wie­dzi je­dy­ne istot­ne py­ta­nie: co osta­tecz­nie po­wo­do­wa­ło jej bo­ha­te­ra­mi, że do­pusz­cza­li się ta­kich czy­nów.

      To jed­nak, przy­znaj­my, nie le­ża­ło w mocy pani Sto­we; była nie tyle po­wie­ścio­pi­sar­ką, ile na­tchnio­ną pam­fle­cist­ką; jej książ­ka nie mia­ła słu­żyć ni­cze­mu in­ne­mu jak do­wie­dze­niu, że nie­wol­nic­two jest złem, że jest, a jak­że, czy­stą okrop­no­ścią. Sta­no­wi to ma­te­riał na pam­flet, ale na po­wieść wy­star­cza z tru­dem; СКАЧАТЬ