Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 4

Название: Zapiski syna tego kraju

Автор: James Baldwin

Издательство: PDW

Жанр: Критика

Серия:

isbn: 9788366147225

isbn:

СКАЧАТЬ

      Głos w jed­nej z pie­śni woła: „na ska­łę zbyt dla mnie wy­so­ką wy­pro­wadź mnie”; inny zaś woła: „ukryj mnie w ska­le!”; jesz­cze inny oświad­cza: „w tej ska­le mój dom”. Albo: „Po­bie­głam ku ska­le, by twarz mą skryć / za­wo­ła­ła ska­ła: nie ukry­jesz nic!”.

      Te na­gro­ma­dzo­ne w cią­gu stu­le­ci po­kła­dy ska­ły po od­cy­fro­wa­niu oka­zy­wa­ły się czę­ścią mo­je­go dzie­dzic­twa – czę­ścią, za­zna­czam, nie ca­ło­kształ­tem – ale je­że­li chcia­łem upo­mi­nać się o pra­wo przy­słu­gu­ją­ce mi z uro­dze­nia, któ­re­go le­d­wie cie­niem była dzie­dzi­czo­na prze­ze mnie spu­ści­zna, mu­sia­łem zmie­rzyć się ze ska­łą i przy­jąć ją do sie­bie. W prze­ciw­nym ra­zie to ona upo­mnia­ła­by się o mnie.

      Albo też, uj­mu­jąc to ina­czej, po­zo­sta­wio­na mi spu­ści­zna była oso­bli­wa, w szcze­gól­ny spo­sób ogra­ni­czo­na i ogra­ni­cza­ją­ca – moje uro­dze­nie da­wa­ło mi roz­leg­łe pra­wo udzia­łu, łą­cząc mnie ze wszyst­kim, co żyje, i z każ­dym, po wsze cza­sy. Ale nie spo­sób do­cho­dzić pra­wa przy­słu­gu­ją­ce­go z uro­dze­nia, nie przyj­mu­jąc jed­no­cze­śnie po­zo­sta­wio­nej spu­ści­zny.

      Dla­te­go kie­dy za­czą­łem na po­waż­nie pi­sać – kie­dy wie­dzia­łem już, że się za­an­ga­żo­wa­łem, że bę­dzie to moim ży­ciem – mu­sia­łem sta­rać się opi­sać tę szcze­gól­ną kon­dy­cję, któ­ra była – jest – ży­wym do­wo­dem odzie­dzi­czo­nej prze­ze mnie spu­ści­zny. A jed­no­cze­śnie, po­słu­gu­jąc się tym sa­mym opi­sem, mu­sia­łem upo­mnieć się o pra­wo przy­słu­gu­ją­ce mi z uro­dze­nia. Je­stem tym, czym uczy­ni­ły mnie czas, oko­licz­no­ści, hi­sto­ria – to pew­ne – ale je­stem też czymś dużo wię­cej. Wszy­scy je­ste­śmy.

      Kwa­dra­tu­ra koła, jaką jest ko­lo­ro­wość, to dzie­dzic­two każ­de­go Ame­ry­ka­ni­na i każ­dej Ame­ry­kan­ki, za­rów­no czar­nych, jak i bia­łych, czy to w świe­tle pra­wa, czy w świe­tle dnia. To strasz­li­we dzie­dzic­two, za któ­re nie­wy­sło­wio­ne rze­sze sprze­da­ły swo­je przy­ro­dzo­ne pra­wo. Rze­sze lu­dzi ro­bią tak do dziś. Owa po­twor­ność tak sil­nie ze­spo­li­ła z sobą prze­szłość i te­raź­niej­szość, że jest prak­tycz­nie rze­czą nie­moż­li­wą – a z pew­no­ścią po­zba­wio­ną sen­su – mó­wić o niej jak o czymś, co roz­gry­wa się, by tak rzec, w cza­sie. Ge­stem sa­mo­bój­czym, tak jak zresz­tą było do­tąd, może być pró­ba mó­wie­nia o niej do ludz­kich rzesz, któ­re – je­śli przy­jąć, że mają świa­do­mość ist­nie­nia cza­su – wie­rzą, że czas da się prze­chy­trzyć.

      W każ­dym ra­zie coś po­dob­ne­go ma pe­wien zwią­zek z mo­imi po­cząt­ka­mi. Pró­bo­wa­łem umiej­sco­wić się w okreś­lo­nym dzie­dzic­twie i po­słu­żyć się tym dzie­dzic­twem wła­śnie po to, żeby upo­mnieć się o moje przy­ro­dzo­ne pra­wo, któ­re­go owo dzie­dzic­two tak bru­tal­nie i wy­raź­nie mi od­ma­wia­ło.

      Nie jest przy­jem­ne być zmu­szo­nym przy­znać, z górą trzy­dzie­ści lat póź­niej, że ani ta dy­na­mi­ka, ani ta ko­niecz­ność nie ule­gły prze­kształ­ce­niu. Za­szły po­wierz­chow­ne zmia­ny, któ­rych skut­ki są w naj­lep­szym ra­zie nie­jed­no­znacz­ne, w naj­gor­szym zaś – ka­ta­stro­fal­ne. Pod wzglę­dem mo­ral­nym nie za­szła żad­na zmia­na, a zmia­na mo­ral­na to je­dy­na zmia­na rze­czy­wi­sta. Plus ça chan­ge, uty­sku­ją zi­ry­to­wa­ni Fran­cu­zi (któ­rym moż­na za­ufać, że wie­dzą, co mó­wią), plus c’est la même cho­se („Im bar­dziej się zmie­nia, tym bar­dziej po­zo­sta­je ta­kie samo”). Przy­naj­mniej mają dość kla­sy, że stać ich w tej kwe­stii na szcze­rość.

      Je­dy­ną praw­dzi­wą zmia­ną ostro ry­su­ją­cą się w tym obec­nym, nie­wy­sło­wie­nie groź­nym cha­osie jest pa­nicz­ny nie­po­kój po stro­nie tych, któ­rzy oczer­nia­li i pod­po­rząd­ko­wy­wa­li so­bie in­nych tak dłu­go, że sy­tu­acja od­wró­ci­ła się na ich nie­ko­rzyść. Ani razu Cy­wi­li­zo­wa­ni nie zdo­ła­li usza­no­wać, uznać czy opi­sać Dzi­ku­sa. Jest on, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, źró­dłem ich bo­gac­twa, a nie­prze­rwa­ne pod­po­rząd­ko­wa­nie go ich jarz­mu – klu­czem do ich wła­dzy i chwa­ły. To praw­da ab­so­lut­na i nie­zbi­ta w Afry­ce Po­łu­dnio­wej – by ogra­ni­czyć się do tyl­ko jed­nej czę­ści Afry­ki – a tak­że w od­nie­sie­niu do co­dzien­no­ści czar­nych męż­czyzn i ko­biet; tu­taj czar­ne­go z punk­tu wi­dze­nia gos­po­dar­ki naj­zwy­czaj­niej spi­sa­no na stra­ty i z tego po­wo­du za­chę­ca się go, by wstę­po­wał do ar­mii albo, zgod­nie z prze­ko­na­niem, ja­kie ży­wią choć­by Da­niel Moy­ni­han i Na­than Gla­zer, by zo­stał li­sto­no­szem, by na coś się, na mi­łość bo­ską, przy­dał, gdy bia­li męż­czyź­ni bio­rą na swo­je bar­ki cięż­kie brze­mię rzą­dze­nia świa­tem.

      Cóż. Plus ça chan­ge. A co do­pie­ro miał­by po­wie­dzieć czar­ny oby­wa­tel o „ta­kich przy­ja­cio­łach”, ma­jąc na my­śli swo­ich kra­ja­nów!

      Pod rusz­to­wa­niem z bie­żą­cych dni, na­dziei, przed­się­wzięć czai się nie­wy­po­wie­dzia­na, lo­do­wa­ta pa­ni­ka. Po­wie­dzia­łem, że Cy­wi­li­zo­wa­ni ani razu nie zdo­ła­li usza­no­wać, uznać czy opi­sać Dzi­ku­sa. Z chwi­lą, gdy stwier­dzi­li, że jest on dzi­ku­sem, znik­nę­ło wszyst­ko, co moż­na by sza­no­wać, uzna­wać czy opi­sy­wać. Za to dzi­ku­sy opi­su­ją Eu­ro­pej­czy­ków – któ­rzy, wy­lą­do­waw­szy w No­wym (!) Świe­cie, nie byli jesz­cze bia­ły­mi – jako „lu­dzi z nie­bios”. Po­dob­nie dzi­cy w Afry­ce żad­ną mia­rą nie mo­gli prze­wi­dzieć udrę­ki tej dia­spo­ry, na któ­rą mie­li być ska­za­ni. Na­wet wo­dzo­wie sprze­da­ją­cy Afry­kań­czy­ków w nie­wo­lę nie mo­gli przy­pusz­czać, że nie­wo­la ta bę­dzie trwać wiecz­nie, a w każ­dym ra­zie przy­naj­mniej ty­siąc lat. Do­świad­cze­nie dzi­kich nie mo­gło przy­go­to­wać ich na tego ro­dza­ju wy­obra­że­nie, po­dob­nie jak na to, że o zie­mi bę­dzie się my­śleć jak o czymś, co moż­na ku­po­wać i sprze­da­wać (tak jak ja nie mogę uwie­rzyć, że lu­dzie na­praw­dę ku­pu­ją i sprze­da­ją prze­strzeń po­wietrz­ną nad wie­żow­ca­mi Man­hat­ta­nu).

      A jed­nak to wszyst­ko się sta­ło i dzie­je się na­dal. Z głę­bi tego nie­wia­ry­god­ne­go okru­cień­stwa otrzy­mu­je­my mit o we­so­łym Bam­bo i Prze­mi­nę­ło z wia­trem. Wy­da­je się, że miesz­kań­cy Ame­ry­ki Pół­noc­nej do dziś wie­rzą w te le­gen­dy, któ­re stwo­rzy­li i któ­re nie mają ab­so­lut­nie żad­ne­go po­twier­dze­nia w rze­czy­wi­sto­ści. A kie­dy le­gen­dy te są ata­ko­wa­ne, jak obec­nie – na ca­łym ziem­skim glo­bie, któ­ry ni­g­dy nie był i nie bę­dzie bia­ły – moi ziom­ko­wie ro­bią się dzie­cin­nie mści­wi i nad wy­raz nie­bez­piecz­ni.

      Owa СКАЧАТЬ