Название: Pożeracz Słońc
Автор: Christopher Ruocchio
Издательство: PDW
Жанр: Научная фантастика
Серия: s-f
isbn: 9788380626720
isbn:
Wciąż trzymając się jaddyjskiego, spytałem:
– Co miałeś na myśli, mówiąc, że być może nie będę musiał?
Gibson pokręcił głową i podkasał swoją ciężką zieloną szatę, aby nie przydepnąć jej na stopniach, gdy dotarliśmy do wewnętrznych schodów prowadzących w górę do przejścia w ścianie i do jednego z licznych zamkowych mostków.
– Jeszcze nie. Zaczekaj. – A potem: – Czy jesteś już gotów do wyjazdu?
– Skończyłem pakowanie. Mniej więcej. Nie bardzo wiem, co jeszcze zabrać. Nieważne, co się zdarzy, nie spodziewam się, żebym mógł posiadać zbyt wiele. – Nie wspomniałem o dwudziestu tysiącach marek na uniwersalnej karcie. – Nie mogę stąd zabrać niczego, czy tak?
Gibson przystanął na chwilę, żeby złapać oddech, po czym machnął na mnie, żebyśmy szli dalej.
– Zakon pozwala, o ile dobrze pamiętam, mieć jeden kufer osobistych rzeczy. Czy nie było tego w instrukcji, którą przekazał ci ojciec?
Otworzyłem szeroko oczy. Nie czytałem jej. Myślałem, że od członka Zakonu będzie się oczekiwać, że porzuci wszystko, co posiada, więc nie poczyniłem żadnych większych przygotowań.
W końcu się przyznałem.
– Przepraszam. Nie przeczytałem jej.
Gibson popatrzył na mnie długo i surowo, a potem przeszedł z jaddyjskiego na klasyczny angielski.
– Lepiej o to zadbaj. – Uniósł brwi w sposób, który mówił wyraźnie: albo ludzie zaczną zadawać pytania.
Gibson ruszył dalej i przeszliśmy obok dwójki peltastów z błyszczącymi w słońcu lancami. Zasalutowali, kiedy ich mijaliśmy, po czym skierowali się do zewnętrznej wieży ze spiralną klatką schodową prowadzącą na mur chroniący zamek od strony morza.
Widząc morze, ludzie myślą, że to woda przede wszystkim przyciąga ich uwagę i każe im marzyć o morskich podróżach, dalekich i nieznanych krajach. Mylą się. Najważniejszym aktorem morskiej sceny nie jest woda, lecz wiatr. Uderzyło mnie to po raz pierwszy w pełni, gdy wspięliśmy się na ogromny, prawie półkolisty łuk muru z czarnego kamienia, który stanowił najbardziej na wschód wysuniętą część Diablej Siedziby. Choć czasy oblężeń skończyły się na długo przed upadkiem Ziemi, moi przodkowie wznieśli ten gigantyczny mur, jakby mieli się bronić przed inwazją armady. Szańce najeżone były trójkątnymi merlonami, tworzącymi jakby zęby piły, a pomiędzy nimi nawet niski mężczyzna mógł wyjrzeć i zobaczyć stalowoszare fale tłukące o podnóże klifu.
Wciągnąłem do płuc głęboki haust powietrza i westchnąłem, po czym po raz pierwszy tego dnia odezwałem się w standardowym języku:
– Chciałbym, żeby było już po wszystkim, Gibsonie.
Czując się tu bezpieczniej niż w innych częściach zamku, Gibson dostosował się do mojego standardowego, choć tylko na chwilę.
– Rozumiem ten szczególny ból. Okresy zmian mogą być trudne, ale zawierają w sobie największą sposobność do rozwoju, jak mi się wydaje. Stawisz czoło temu, co nadejdzie…
– Albo nie stawię – wtrąciłem.
Scholiasta prychnął i pozwolił mi poprowadzić się wzdłuż łuku muru do sękatego palucha Wieży Sabiny, widocznego w odległości mili od klasztoru scholiastów i niżej położonych ogrodów. Po chwili tej wędrówki Gibson znów w klasycznym angielskim szepnął cicho:
– Strach jest trucizną, chłopcze.
– Kolejny aforyzm? – Uśmiechnąłem się swoim najlepszym półuśmiechem Marlowe’a.
– No cóż… tak – burknął Gibson – ale ma tu zastosowanie.
– Czy oni tak zawsze? – Zastanowiłem się, uwalniając się z uchwytu starego scholiasty i przechodząc na lothriadzki, gdy znów minął nas patrol, choć ta część naszej wymiany zdań była zupełnie niewinna. Mieliśmy w zwyczaju zmieniać języki podczas rozmowy, poruszając się między standardowym, lothriadzkim, jaddyjskim i klasycznym angielskim, czasem dodając do nich mieszane języki Demarchii. Okazjonalnie zdarzało się nam też przechodzić na język cielciński, którym, nawet w tamtych wczesnych latach, władałem całkiem biegle. Rezerwowaliśmy go sobie jednak na bardziej prywatne lekcje, gdyby coś związanego z ksenobitycznymi Bladawcami mogło przyciągnąć uwagę jakiegoś fanatycznego zwolennika Zakonu.
– Na Teukros jest znacznie cieplej niż tutaj – powiedział Gibson, dostosowując się do mojego lothriadzkiego. – Masa komet w tym systemie nie była wystarczająca, żeby stworzyć trwały cykl wodny podczas terraformacji. Osadnicy używają tam piaskowego planktonu, żeby regulować powietrze, bo letnie temperatury na powierzchni są na tyle wysokie, że delikatniejsza flora uległaby spaleniu. – Tu przeszedł znów na klasyczny angielski i dodał: – Będziesz mógł porzucić te swoje śmieszne żakiety.
Owinąłem się szczelniej jednym z nich i wtuliłem twarz w wysoki kołnierz.
– Myślę, że ten sobie zostawię. – Prawda była taka, że wiedziałem, iż niebawem się rozstanę z moją garderobą i będę nosił albo piaskowo-biały kolor zakonny, albo zielony scholiastów. – Ale założę się, że kiedy znowu się spotkamy, będę ubrany w zieleń, jak ty.
– Już się nie spotkamy.
Nie powiedział tego z okrucieństwa. Dla scholiasty było to zwykłe stwierdzenie faktu. Uderzyło mnie jednak z taką siłą jak razy ojca i nie odpowiedziałem, potrzebując trochę czasu, żeby się z tym oswoić. Wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę żadnego z tych ludzi. Imperium było rozległe, a ludzkie uniwersum jeszcze większe, a ja będę podróżował przez tę pustkę, zamrożony w fudze, przez długie lata. Zostawię ich wszystkich za sobą.
W tę ciszę Gibson wtrącił magiczne słowa.
– Napisałem list polecający.
Natychmiast się rozpromieniłem.
– Naprawdę? – Musiałem jednak ukryć swoją radość pod pozorną apatią, jak robił to Gibson, aby nic się nie wydało.
– Do tego kilka pomysłów, jak się wydostać poza nasz świat. Nie należy do nich stawianie na wspaniałomyślność piratów. – Starzec przyciągnął podbródek do piersi i postąpił krok, by stanąć w cieniu jednego z ogromnych merlonów, i wyglądał nagle jak wielka sowa o zielonym upierzeniu, a jego szata łopotała na wietrze. Dłonie wsunął w obszerne rękawy i obracał СКАЧАТЬ