Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 30

Название: Pożeracz Słońc

Автор: Christopher Ruocchio

Издательство: PDW

Жанр: Научная фантастика

Серия: s-f

isbn: 9788380626720

isbn:

СКАЧАТЬ potrafiąc spojrzeć jej prosto w oczy, patrzyłem na holograf na jednej ze ścian, przedstawiający trójwymiarowy widok doliny Redtine z lotu ptaka. Kopalnie zaznaczone były żółtym znakiem radioaktywności, a ich rejony zacieniowane zgodnie z poziomem ryzyka. Wiele razy już się temu przyglądałem. Pomimo najszczerszych wysiłków biologów tylko najbardziej odporne rośliny potrafiły się zakorzenić na wzgórzach nad rzeką. Stwierdzono, że w odległej geologicznej przeszłości planety jakiś potężny wstrząs wyniósł w tym rejonie pod powierzchnię złoża uranu, które zostały już dawno odkryte dzięki niewielkim wstrząsom z okresu dokonanej przez nas terraformacji.

      – Słyszała pani zapewne, że opuszczam Delos? – zapytałem wreszcie.

      Zaskoczona fakcjonariuszka Gildii pochyliła się i oparła łokciami o brzeg biurka.

      – A więc to prawda? Mówili o tym w dziennych wiadomościach, ale myślałam…

      Potrząsnąłem głową.

      – Prawda. Odlatuję na pokładzie Dalekosiężnego trzydziestego trzeciego dnia boedromiona. Ale w świetle tego, co wydarzyło się w ciągu kilku ubiegłych tygodni, hm… – W tym momencie zdołałem znów spojrzeć jej w twarz, świadomy, że właśnie tego nie zrobiłby mój ojciec. – Czułem się źle ze świadomością, jak pozostawiłem sprawy tutaj. Mam nadzieję, że Konsorcjum podczas swego pobytu zaspokoiło przed odlotem niektóre wasze potrzeby?

      Prychnęła lekceważąco.

      – Jeden robot rafineryjny i kilka wierteł. To załata niektóre z naszych strat, ale wciąż mam w tych szybach ludzi, którzy pracują ręcznym sprzętem. – Zdenerwowana albo po prostu usiłująca skupić na czymś uwagę Lena Balem sięgnęła przed siebie i zaczęła szeleścić rozłożonymi na biurku papierami. – Mam pytanie, lordzie Marlowe. Skąd to nagłe zainteresowanie naszymi operacjami?

      Rozłożyłem ręce w geście niewinności.

      – Po prostu chcę naprawić błąd, który popełniłem. – Odczekałem kilka sekund, po czym dodałem obojętnym tonem, jakby po głębszym namyśle: – A poza tym tam, dokąd się udaję, pieniądze nie będą mi potrzebne. Ojciec wcisnął mnie Zakonowi. – Nie dając jej czasu na przemyślenie tych słów, brnąłem dalej. – Mam więc zamiar dokonać darowizny. Sto dwadzieścia tysięcy marek.

      Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki.

      – Serio?

      Gdyby szczęka jej odpadła jak od czaszki biednego Jorika i uderzyła o blat, nie zdziwiłbym się wcale. Była to zresztą reakcja, na której mi zależało.

      – Czy mając te pieniądze, moglibyście wystawić dwanaście zespołów roboczych w bezpiecznych kombinezonach? Nowych? Z elektronowymi tarczami i wszystkim, co trzeba? – Odsunąłem rękaw żakietu i spojrzałem na swój terminal.

      Lena Balem sięgnęła pod biurko i wyciągnęła paczkę wolnocłowych papierosów. Zanim zapaliła, zamarła na chwilę w bezruchu, jakby prosząc o pozwolenie. Kiedy nie zaprotestowałem, włożyła jednego do ust i zapaliła, a kiedy jego koniec rozżarzył się wiśniowo, dmuchnęła dymem między nas.

      – Moglibyśmy, ale to wciąż nie jest odpowiedź na moje pytanie.

      – Jakie pytanie, fakcjonariuszko?

      – Dlaczego pan to robi, sire?

      – Mówiłem już – odparłem z udaną irytacją, klucząc, by w końcu dojść do prawdy. – Nie chcę mieć na sumieniu życia tych ludzi. Skoro ojciec nie chce zapłacić za sprzęt, ja to zrobię. – Opuściłem głowę, jakby chcąc przygotować jakieś papiery. – Spiszę dla pani umowę, jeśli nie wierzy mi pani na słowo. Może pani dostać to na piśmie. W gruncie rzeczy nalegam na to. – W powietrzu pojawiła się kolejna chmura dymu, a ja spróbowałem ją rozproszyć, kaszląc i wachlując dłonią. Domyślałem się, że Lena Balem toczy grę, próbując wyprowadzić mnie z równowagi. Uśmiechnąłem się, wydychając powietrze. Modyfikowany genetycznie tytoń nie pozostawiał osadu w płucach, ale cuchnął okropnie. Powinienem był jej powiedzieć, żeby nie paliła. Może okazałem się zbyt miękki.

      Pogmerała wokół siebie na biurku, znalazła teczkę oprawioną w sztuczną skórę i otworzywszy ją, wyciągnęła kryształowy tablet oraz zakończony gumką rysik. Z papierosem wciąż trzymanym w pożółkłych zębach powiedziała:

      – Proszę. – Na krótki czas zapadła między nami cisza, zakłócana jedynie odgłosem naziemnego ruchu z ulicy biegnącej pod oknami pomieszczeń Gildii.

      A teraz sprawa delikatniejsza.

      Wziąłem tablet i z łatwością wypełniłem prosty formularz, stukając rysikiem w ekran, który natychmiast tłumaczył mój brudnopis na elegancko uporządkowany zapis w galstani. Potem powtórzyłem cały proces na nowym formularzu. Zakończywszy pracę, zrobiłem przerwę, wiedząc, że nadszedł właściwy moment, i odłożyłem tablet na stół.

      – Wie pani co, pani Balem, przyszło mi do głowy, że moglibyśmy pomóc sobie nawzajem. – Posłałem jej mój najlepszy, najmniej marlowe’owski uśmiech.

      Jej plebejska twarz o słabo zarysowanym podbródku pociemniała nagle.

      – To znaczy jak?

      Wciąż uśmiechałem się uprzejmie.

      – Zgodzi się pani, że sto dwadzieścia tysięcy to… odpowiednia suma, tak? – Wyglądała teraz jak osoba czekająca na eudorańskiego czarownika, który ma dokonać magicznej sztuki. Skinęła głową. Raz. Powoli, nic nie mówiąc. – A co powiedziałaby pani na sto trzydzieści?

      Choć to absurdalne, moje zmutowane serce uderzyło szybciej o wciąż obolałe żebra. Mówiłem łagodnie, mając pewność, że nie usłyszą mnie strażnicy w korytarzu. Na pewno nie przez stalowe drzwi. Czego miałbym się bać? Dysponowałem tu pełnią władzy; miałem pieniądze, miałem nazwisko. Fakcjonariuszka Gildii miała… co? Możliwość doniesienia na mnie? Gdyby zaakceptowała moją propozycję, sama byłaby w to wplątana. A ja miałem pewność, że się zgodzi, a wiedząc to, złożyłem jej ofertę.

      – Podpiszę umowę na sumę stu pięćdziesięciu tysięcy marek, jeśli… – I tu przeciągnąłem dwa razy dłonią po ekranie tabletu i wyświetliłem holografy obu dokumentów na ścianie. – Jeśli podpisze pani ten równoległy kontrakt na sumę stu trzydziestu tysięcy marek, który będę nosił przy sobie. Nie ujawniając. – Zauważyłem niepewność w jej oczach, więc mówiłem dalej: – Chcę, żeby dała mi pani różnicę na uniwersalnej karcie albo, nawet lepiej, w hurasamach, jeśli je pani ma.

      – Czy pan wie, sire, ile by tego było? – Balem spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Trzeba by to zebrać na palecie.

      Przywołany do rzeczywistości, odrzuciłem ten pomysł.

      – W takim razie na karcie.

      – Czy chodzi o to, żebym wyprała te pieniądze?

      – Nie, bynajmniej – nalegałem, mając nadzieję, że sam nadążę za kombinacją, którą СКАЧАТЬ