Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 32

Название: Pożeracz Słońc

Автор: Christopher Ruocchio

Издательство: PDW

Жанр: Научная фантастика

Серия: s-f

isbn: 9788380626720

isbn:

СКАЧАТЬ niech się zmieniają – powiedziałem. – Przekaż im to.

      Porucznik zasalutowała, przyciskając pięść do piersi.

      – Oczywiście, sire. – Odwróciła się, żeby odejść.

      – Kyro.

      Zatrzymała się. W jej ramionach było widoczne napięcie. A ja już nie pamiętałem, co chciałem powiedzieć.

      – Panie? – Jej głos był miękki. Po chwili zebrała się na odwagę: – Dlaczego to robisz?

      – Co takiego? – Otworzyłem szeroko oczy, zupełnie już zagubiony.

      Wciąż odwrócona do mnie plecami, odparła:

      – Zwracasz się do mnie po imieniu. To niewłaściwe, panie.

      Odbił się we mnie echem zimny głos ojca. To niewłaściwe, lordzie. Uciszyłem go, niepewny, jak odpowiedzieć. Ostrożność jednak zwyciężyła w starciu z pożądaniem i odparłem niepewnie:

      – Chciałem… poczuć z kimś bliskość. To wszystko. – Odwróciła się, a w jej zielonych oczach błysnęło zrozumienie. Zrozumienie i… strach? Chyba nie. – Wybacz, jeśli cię uraziłem.

      – Jestem twoją sługą, sire. Nie musisz mnie przepraszać. – Pokręciła dumnie głową, a potem zamknęła oczy i zapytała: – Ale… dlaczego ja?

      – Słucham? – Latacz krążył nisko, wzbudzając iskrzenie w osłonach penthouse’u, tak że powietrze mieniło się pod wpływem zakłóceń na granicy pola siłowego. Na krótko się odwróciłem, żeby popatrzeć na grę świateł w półmroku, czerwonych i zielonych.

      Porucznik wyprostowała się nieco i uniosła wyżej podbródek.

      – Od wielu tygodni rozkazywałeś, panie, żebym to ja latała z tobą we wszystkich sprawach, nawet wtedy, przed wypadkiem.

      Wypadek, pomyślałem z goryczą, zmuszając się do zachowania spokoju, gdy przypomniałem sobie ten bandycki napad.

      Lecz Kyra nie skończyła jeszcze i powtórzyła:

      – Dlaczego ja? – Wciąż miała opuszczoną głowę i zamknięte oczy.

      Podszedłem, pokonując nieskończoną przestrzeń między nami, sięgnąłem ręką i ująłem jej małą, szorstką dłoń. Kyra była napięta jak zwinięta sprężyna i chyba na moment przestała oddychać. Zdobywszy się na odwagę, większą niż kiedykolwiek przedtem, nie znajdując słów, żeby się wytłumaczyć, pocałowałem ją.

      Zesztywniała.

      Ścisnąłem jej dłoń w sposób, który moim zdaniem miał dodawać otuchy. Ledwo przestałem być dzieckiem i tak po prawdzie zupełnie nie wiedziałem, co robić. Powiadają, że w takich sytuacjach czas zamiera, ale to tylko oddech zamiera.

      No i Kyra. Kyra wciąż była jak kamień.

      Odsunąłem się, zakłopotany i wystraszony.

      – Przepraszam, nie powinienem był. Ja… – wybełkotałem. Jedną dłoń nadal miała przyłożoną do piersi, podczas gdy drugą wciąż trzymałem w uścisku. Jej opalona skóra straciła wszelki kolor. Odwróciłem głowę i znów przybierając oficjalny ton, rzekłem: – Pani porucznik, ja…

      Martwym, suchym głosem, który potwierdzał jej najgorsze obawy wobec mnie, powiedziała:

      – Jeśli mój pan sobie życzy, mogłabym… przyłączyć się do niego w jego…

      Nigdy nie usłyszałem, jak wymawia słowo „łóżko”, ponieważ krzyknąłem:

      – Nie! – Nie tak, pomyślałem, tylko nie tak, do licha. Też zamarłem, bo zdałem sobie sprawę, że to nie mogło inaczej się potoczyć. Ja byłem palatynem, synem archona, który miał zostać kiedyś przeorem Zakonu. Jakże ona, jako porucznik straży w moim domu, mogłaby mi czegokolwiek odmówić? Poczułem się chory, tani. Jak tchórz. Wyminąłem ją i przeszedłem do apartamentów, nie mówiąc nic, bo już nie ufałem swoim słowom.

      ROZDZIAŁ 12

      BRZYDOTA ŚWIATA

      Nie miałem pojęcia, jak wyrwać się poza nasz świat. Myślałem w roztargnieniu o tym, żeby zaciągnąć się na jakiś statek handlowy i dostać się na Teukros albo Syracuse, w każdym razie gdzieś, gdzie jest przyzwoite athenaeum. Ale nie byłem kosmicznym żeglarzem ani nie posiadałem żadnych szczególnych umiejętności, żeby zatrudnienie mnie było atrakcyjne dla jakiegokolwiek kapitana. Poza tym coś takiego bez cienia wątpliwości wymagałoby przeskanowania mojej krwi, co natychmiast ujawniłoby moje wysokie pochodzenie i zaalarmowało biuro ojca. Każdy pasażerski liniowiec również wymagałby takiego skanowania, co wiązało się z polityką zapobiegania ucieczkom przywiązanych do planety chłopów pańszczyźnianych.

      Tak więc logika podpowiadała mniej skrupulatną kastę biznesmenów, choć tak czy inaczej ostrożność nakazywała mieć się na baczności.

      Ale czy miałem wybór?

      Będąc tak młody i niedoświadczony, żywiłem wcześniej dziecinną nadzieję, że Kyra zechce ze mną poflirtować czy nawet odbyć schadzkę. W moim długim życiu znałem wielu palatynów, mężczyzn i kobiet, którzy w ten sposób wykorzystywali swoich podwładnych. Są słowa na ich określenie, ale żadne z nich nie stosuje się do mnie. W swej niewinności myślałem, że jestem inny. Nie sądziłem ani przez chwilę, że wcale tak nie jest. Żadne pokłady uczciwości i szczerych intencji z mojej strony nie zdołałyby zniwelować przepaści między Kyrą a mną, a gdyby mi uległa, to nie z pożądania, tylko z obowiązku albo, co gorsza, ze strachu. Popełniłem poważny błąd i byłem, choćby tylko przez chwilę i wbrew swoim intencjom, najgorszym typem mężczyzny, który prawie nie jest mężczyzną.

      Tak więc zacząłem się przed nią ukrywać, podobnie jak przed większością mieszkańców zamku, z wyjątkiem moich nauczycieli. Tor Alma przed moim wyjazdem zaaplikowała mi cały zestaw zabiegów, poddając mój i tak bardzo silny układ immunologiczny serii niewielkich ulepszeń mających ochronić moje komórki przed patogenami spoza naszego świata oraz przed subtelnym promieniowaniem, które występuje nawet w najspokojniejszych rejonach kosmosu. Sir Felix zakończył nasze szermiercze treningi na miesiąc przed moim odlotem, kiedy ogłoszono, że udam się najpierw do Haspidy i spędzę tydzień z matką w jej letnim pałacu. No i oczywiście był jeszcze Gibson i nasze niekończące się spacery po zamkowych terenach.

      – Piraci to okropny pomysł! – powiedział Gibson, stękając, gdy pomagałem mu wspiąć się po schodach do skalnego ogródka przy jego klasztorze. – A przynajmniej wynajmowanie ich w jakiejś bocznej uliczce. Oni nie są… najbardziej godni zaufania, wiesz?

      Zbyłem to wzruszeniem ramion i pozwoliłem scholiaście oprzeć się na mnie, gdy przechodziliśmy przez dziedziniec, uważając, aby nas nie podsłuchano. Mówiliśmy po jaddyjsku, w którym śpiewne sylaby następowały po sobie jak jakaś szalona poezja w takim tempie, że nawet uważny słuchacz mógł nie zrozumieć СКАЧАТЬ