Na marne. Marta Sapała
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na marne - Marta Sapała страница 4

Название: Na marne

Автор: Marta Sapała

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Reportaż

isbn: 9788380498853

isbn:

СКАЧАТЬ Jest lepki sierpniowy wieczór. Makro Cash & Carry działa całą dobę. Rozglądam się wokół, nasłuchuję. Zerkam na kamerę.

      A co, jeśli przyjdzie ochrona?

      A co, jeśli wezwą policję?

      Powiem im, że byłam głodna, ustalam sama ze sobą, albo nie, że robię badania terenowe. Powiesz im, żeby się poczęstowali, sugeruje R. Mój mąż zawsze szybko odnajduje się w nowych okolicznościach.

      Przy kontenerze mamy towarzystwo. Freeganie z jednego z warszawskich squatów wybierają warzywa na kolację dla kilkunastu osób. On podciąga się na rękach, wskakuje na dach kontenera, opierając się brzuchem o rant, potem robi skłon w dół i wyciąga ze środka kolejne worki. Ona układa je na chodniku. Obrane, pakowane próżniowo ziemniaki. Biała rzepa. Pasternak. Szpinak.

      – Można? – pytam.

      – Pewnie. Wystarczy dla wszystkich.

      Schylamy się w pachnącą rozkładem czeluść, wyławiamy kilogramową torbę szpinaku i dwa opakowania pomidorów malinowych. Odpowiedzialność zbiorowa: jeden pękł, więc do kosza poszła cała tacka, kilogram. Szpinak, choć minęła data ukryta w kodzie oznaczającym czas półkowej ekspozycji, wciąż jest świeży, chrupki, pyszny. Pomidory jemy przez kolejny tydzień.

      Za drugim razem odkrywamy, że aby dostać się do tego, co na dnie, wystarczy uchylić właz z boku. Delikatnie, tak żeby zawartość śmietnika nie wysypała się na chodnik. Zabieramy dużo sałatkowego zielska, maleńkie bakłażany troskliwie opatulone trocinami, pomidory, pory i idziemy na spacer wokół sklepu. Kosze przy rampach są pełne kartonów. Przy okazji zaglądamy do bobrów ustawionych u sąsiada. Jedzenia tam nie ma, za to mnóstwo skarpetkokapci dla dzieci i plastikowych wieszaków.

      Dopiero za trzecim razem zauważam, że nad kontenerem, na postawionej z granatowej blachy falistej ścianie, pod logo sklepu, wisi ostrzeżenie: „Każda próba uszkodzenia zabezpieczeń skutkować będzie natychmiastową reakcją służb ochrony i policji”.

      Za czwartym zapraszam pod kontener znajomą ratowniczkę żywności z ruchu Foodsharing Warszawa. W hurtowni kupujemy napoje na imprezę, z kontenera wyciągamy to, co może się przydać do zrobienia poczęstunku na drugie urodziny Foodsharingu. Ratowniczka robi z pomidorów sos do pizzy, sałatę trzymam w lodówce jeszcze półtora tygodnia. Jest środek dnia; mijają nas samochody, które chcą się wcisnąć na parking. Pada.

      Rok później, gdy planuję dziesiątą albo dwunastą z kolei wyprawę, dowiaduję się, że sklep zdecydował się ogrodzić śmietnik. Płot wygląda jednak symbolicznie; z boku wciąż jest dość szeroka szpara.

      – Wiele punktów stosuje cichą strategię współpracy – opowiada mi doktor Ariel Modrzyk, socjolog z Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, który przez kilka lat pracował nad doktoratem poświęconym żywnościowemu marnotrawstwu. Również w terenie, przy kontenerach. – Zamykają się, dopiero gdy zaczyna robić się wokół nich głośno.

      Te strategie bywają różne.

      Czasem pracownik nie decyduje się, wbrew zaleceniom zwierzchników, rozlać na jedzeniu płynu po myciu podłogi. Podziurawić wieczek od jogurtów. Poprzecinać kostek masła.

      Czasem obeznana ze zbieraczami ekipa otwiera bramę, gdy ci pojawiają się na kamerach. Ochroniarz tylko udaje, że przegania, mówi, żeby przyjść później, gdy nie będzie szefostwa. A czy wy to jecie? No, jemy. A czym się zajmujecie? Akcjami ekologicznymi. Aaa, pewnie drzewami. Yhm. Okej.

      Zdarza się, że pod kontenerem ktoś ustawia odwróconą skrzynkę, żeby służyła za stopień. A w środku instaluje deskę, na której można wygodnie przykucnąć – jak w szalupie chyboczącej się wśród jadalnych wyrzutków czekających na ratunek.

      Towar wystawia się poza zasięgiem kamer. Tylko chodźcie tak, żeby nikt nie zauważył.

      Albo w zasięgu. W skrzynkach, kartonach albo workach. Robi się to przez kilka lat, każdego dnia, tak jakby oddawanie ludziom niesprzedanej żywności było najnormalniejszą rzeczą na świecie.

      Wieś, w której mieszka Renata Wandas, to klasyczna sądecka „ośmiornica”: wyasfaltowane tasiemki schodzą po zielonych zboczach prosto ku dolinie. Domy są ponumerowane w przypadkowy sposób; GPS nie daje rady, tylko doświadczony listonosz. Z okien domu Renaty rozciąga się widok na sądeckie łąki i sady, potem Gorce, przy dobrej pogodzie widać nawet stalowobiałą grań Tatr. Stara węgierka w ogrodzie uparcie zasypuje podjazd owocami.

      Każdego dnia Renata wsiada do skody kombi, jedzie pod sklep, parkuje możliwie blisko garażu z ciemnozielonej blachy. Worek na ogół już na nią czeka. Ładuje go do bagażnika; ma w nim na stałe zamontowaną matę do przewozu psów, więc nie ma problemu, nawet gdy coś pocieknie. Codziennie jest przynajmniej jeden worek, czasem więcej. Wewnątrz: wszystko, co musi znaleźć się na warzywno-owocowej ekspozycji w średniej wielkości franczyzowym sklepie. Półka ze świeżym asortymentem pełni tu funkcję czysto dekoracyjną. Ludzie we wsi Renaty mają własne warzywniki, większe zakupy robią w Biedronce, do spożywczaka wpadają, gdy w domu nagle zabraknie im cytryn. Albo pietruszki: obecnie siedemnaście złotych za kilogram. Ekspozycja jednak być musi. Witaminy i antyoksydanty budzą zaufanie, a przy okazji może sprzeda się więcej lodów.

      Renata już nawet nie pamięta, co sprawiło, że zdecydowała się zagadać kierowniczkę. A co robicie z tym, czego nie sprzedacie? No, wystawiamy. A nie możecie zabrać? No nie, pracownicy nie mogą, to jest zabronione. A ja mogę? A proszę bardzo.

      Na początku była euforia. Radość, że tak można, i w dodatku regularnie. Żeby przechowywać odzyskane warzywa kupiła dwudrzwiową lodówkę z zamrażarką; pietruszki ma zapas przynajmniej na rok.

      – Szybko przestałam się z tym mieścić, więc zaczęłam wystawiać przed bramę, z kartką, że żywność za darmo. Przesortowane w kartonie, osobno w worku to, co dla zwierząt – opowiada.

      Sąsiedzi zaczęli brać. W sumie pięć okolicznych rodzin.

      Renata była już złotniczką w Krakowie, nianią w Szwecji, florystką, autorką teatralnych sztuk. Razem z przyjacielem prowadzi fundację, zajmują się dystrybucją unijnej pomocy żywnościowej w swojej wsi, która należy do najbiedniejszych w kraju.

      – Ostatnio jedna z sąsiadek się wycofała, bo ją teściowa opieprzyła, że śmieci bierze.

      Z pięciu osób zostały dwie.

      – Ale zrobiło się też tego mniej; w 2014 roku, jak zaczynałam, po przesortowaniu miałam i sześć skrzynek, ostatnio wychodzi średnio jedna. Chyba się zorientowali, ile wyrzucają. Dłużej próbują je sprzedać, robią wystawki przy kasie, obniżają ceny na to, co podwiędło. Mnie to w sumie cieszy, oznacza, że odegrałam tu też jakąś rolę. Edukacyjną.

      – W sklepie należącym do dużej sieci nie byłoby na to szans – mówię.

      – No cóż, cała nadzieja we franczyzie.

      Marcin Pilarski jest właścicielem Żabki. Sklep, który wygląda, jakby dopiero co wyjechał z fabryki, znajduje się w biurowcu, ma wysokie obroty, może dlatego nikt mu do tej pory nawet nie próbował zwrócić СКАЧАТЬ