Название: Po piśmie
Автор: Jacek Dukaj
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788308067703
isbn:
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Projekt okładki i stron tytułowych: TOMEK BAGIŃSKI
Ilustracja na okładce: MICHAŁ NIEWIARA
© Copyright by Jacek Dukaj
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-06770-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
INTRO
W powiedzeniu, iż to nie człowiek pisze książki, lecz książki wykorzystują ludzi, by zostać napisanymi, skryło się przeczucie tego dość powszechnego doświadczenia relacji ze słowem pisanym: nadmiaru mądrości tekstu względem autora tekstu. Napisałem i dopiero potem zacząłem rozumieć napisane; zacząłem dostrzegać głębsze znaczenia napisanego. W bardziej dosadnej wersji powiedzenie brzmi tak: „Pisarze są głupsi od swoich książek”.
Skąd się bierze owa nadwyżka mądrości? W wypadku utworów literackich – tych o celach wyłącznie artystycznych – wiele można zrzucić na podświadomość autora. Na wszystkie te partie umysłu, których praca pozostaje zasłonięta przed nami samymi. „Dlaczego twój bohater zachował się w ten akurat sposób?” „A skąd ja mam wiedzieć, dlaczego sam się zachowuję, jak się zachowuję?”
W wypadku tekstów poświęconych analizie rzeczywistości, związanych wspólną dla wielu ludzi metodą rozumową, doszukujemy się niejasnych lub już zapomnianych zależności w korzeniach słów, słów, które są uchwytami idei. Ogromna większość nazw niewidzialnego, jakimi posługujemy się na Zachodzie, pochodzi z greki i łaciny. Kiedy języki i kultury mościły się w leżach sensów, układały się wedle greckich, łacińskich senników, do szumu Morza Śródziemnego i migotania gwiazd prowadzących Odyseusza i Argonautów. Że teraz bezwiednie wypowiadamy i zapisujemy takie porządki znaczeń i związki idei, to wynika z mądrości wypracowanej przez pokolenia pasterzy, żeglarzy i myśliwych błądzących po meandrach człowieczeństwa w III i II tysiącleciu przed naszą erą.
Inne źródło owej nadwyżki bije w czasie, w samej czasowości. Po zapisaniu słowo zaczyna się starzeć; minutę później patrzysz na nie w zdumieniu: „Ale o co właściwie mi chodziło?”. Kiedy oskarżony wzywany jest przed sąd, by „odpowiadał za swoje czyny”, owo wyrażenie – i widzicie tu, jak się uleżały sensy w kołysce języka – oddziela czyn od jego autora. Zadane zostaje pytanie – tak wypytywać mógłbym budynek, rzeźbę albo pieśń – i w zastępstwie odpowiada autor. Jest rzecznikiem, tłumaczem rzeczywistości, na którą położył się cień jego przeszłości.
W jaki sposób autor „odpowiada za swoje książki”? Pisząc następne książki. Z ich wzajemnej relacji w czasie pochodzi więc ta specyficzna nadwyżka: życie idei, ruch, taniec sensów.
Nie ja grałem; na mnie grano. Patrząc wstecz na procesję wywiedzionych ze mnie tekstów, odkrywam – astronom odwróconej lunety – liczne związki ciągłości, zaprzeczenia, wynikania. Dopiero w takiej perspektywie rozbłyskują konstelacje obsesji i niepokojów, pod których wróżbą przez lata czytałem i pisałem.
W tym tomie skojarzyłem ze sobą teksty komponujące się w dwie główne konstelacje: języka i pisma jako niekoniecznych i przemijających nosicieli człowieczeństwa; oraz człowieka pozbawionego podmiotowości.
Same te idee nie objawiły mi się nigdy tak ujęte, zapakowane w zdania i przewiązane wstążką akapitu. Co to właściwie znaczy „człowiek pozbawiony podmiotowości”? Ja sprzed kilkunastu lat wzruszyłbym ramionami i popukał się w czoło.
Tyle wiemy o podmiocie, ile nas nauczono na lekcjach polskiego: że stoi w zdaniu przy orzeczeniu. „Kapelmistrz Gruber schrupał złocistą kiełbaskę”. Kapelmistrz Gruber robi tu za podmiot, kiełbaska złocista – za przedmiot, a orzekamy o kiełbaski schrupaniu. Pojmujemy więc, nakarmieni tą najprostszą mądrością języka, że podmiot jest owym źródłem czynów, orzekań i wartości, dokoła którego obraca się reszta bytów i zdarzeń; że wszystkie one są „dla” podmiotu; że na tym polega podmiotowość.
W tej intuicji-matrioszce mieszczą się co najmniej trzy podmiotowości. Jest ten kapelmistrz Gruber, co zgłodniał, zapragnął gorącej kiełbaski, wziął i ją zjadł: podmiot sprawczy. Jest ten kapelmistrz Gruber, z którego punktu widzenia możemy opowiedzieć historię schrupania kiełbaski: samoświadomość kapelmistrza Grubera, w której odbija się konsumpcja wędliny (w odróżnieniu od nieświadomej bycia pożeraną owej porcji mięsa). I jest kapelmistrz Gruber, który ma prawo schrupać kiełbaskę, podczas gdy kiełbaska nie ma prawa schrupać kapelmistrza Grubera (i nie miała go, nawet kiedy jeszcze biegała na racicach), albowiem to Gruber i pobratymcy Grubera są źródłem wartości, nie wędliny, podroby i dziczyzny.
Widzę teraz – luneta obrócona za plecy – jak latami narastało we mnie podejrzenie wobec każdego z tych rodzajów podmiotowości; w szczególności – tej pierwszej, sprawczej.
Mówienie i myślenie także jest działaniem. Mamy wrodzone poczucie sprawstwa wobec tego, co wypowiadamy, i wobec tego, co myślimy. I podejrzenie zaczyna się chyba od wyczucia tej subtelnej różnicy pomiędzy: „Pomyślałem, że X” a „X mi się pomyślało”.
Smakujesz tę różnicę, obracasz ją na języku, rzucasz w toń wyciszonego umysłu – i w końcu przyznajesz: to ten drugi refleks bliższy jest przeżyciu oryginalnemu, przedjęzykowemu.
Językowa, literacka ścieżka owych podejrzeń prowadzi tu wprost do eseju Po piśmie. Znacznie bardziej meandryczna i rozgałęziona jest droga rozpoznania odpodmiotowienia człowieka przez technologię. Technologię, czyli narzędziowość: coś używające czegoś innego do osiągnięcia pewnego celu. Przez lata czytałem o tym unarzędziowieniu, opisywałem je i rozwijałem w wyobrażeniu do ekstremum, nie ubierając w słowa samej istoty procesu: związanej nie tylko z odwracaniem kierunku użycia (gdy to już nie człowiek używa, ale człowiek jest używany), lecz też z wybijaniem się na niepodległość owej narzędziowości pośredniczącej między podmiotem i przedmiotem. Niezależnie od tego, co, kto akurat znajduje się na miejscu podmiotu, a co, kto – na miejscu przedmiotu. Oba są bowiem jedynie sługami, cieniami samego użycia. Rządzi to, co wydaje się w ogóle nie istnieć: relacja, struktura.
Te intuicje przepływają chyba przez wszystkie moje klasyczne teksty science fiction. Pierwszym przebłyskiem ich świadomości zdaje mi się termin „metaksokracja” z Czarnych oceanów (2001), wskazujący wprost na „władzę tego, co pomiędzy”.
Tutaj zaś w eseistycznej formie, spoglądając pod różnymi kątami i traktując o różnych tematach, podejmują ten motyw Do kresu nadziei, Sztuka w czasach sztucznej inteligencji i Szczęśliwi uprawiacze nudy.
Chronologia pierwszej obsesji – tej skupionej na języku i piśmie – sięga co najmniej do eseju Za długie, nie przeczytam, który napisałem (który mi się napisał) do „Tygodnika Powszechnego” w 2010 roku. Nie włączam tu jednak tekstów, które nie mają wartości samoistnej, nie mówią o czymś więcej poza kwestią СКАЧАТЬ