Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte. Elżbieta Turlej
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte - Elżbieta Turlej страница 7

Название: Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte

Автор: Elżbieta Turlej

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия:

isbn: 9788380917132

isbn:

СКАЧАТЬ przeciwko kolegom z raczkującej dopiero, a więc małej branży, ale też nie zawsze są w stanie oszacować, co albo kto zawiódł. Może preparat, ale kobiety nie zawsze wiedzą, co wstrzyknięto im w policzki czy usta. Może zawinił sprzęt, ale kiedy salon znika, razem z nim zapada się pod ziemię cała dokumentacja. O ile w ogóle domorosły specjalista medycyny estetycznej takową posiadał.

      – Zdumiewające, jak łatwo i bez oporów kobiety oddają swoje twarze innym – mówi mi dr Wasiluk. Niedawno zgłosiła się do niego kobieta, której kosmetyczka, znana w polskim show-biznesie, podała kwas w skórę na czole. Chciała nim wypełnić tzw. lwią zmarszczkę. Zatkała naczynie krwionośne. Skóra przestała być dotleniana i zaczęła obumierać. Kobieta dzwoniła do kosmetyczki, mówiła, że boli i miejsce po wkłuciu, i głowa, ale ta uspokajała, że tak musi być. Kiedy ból nie mijał, zgłosiła się do dr. Wasiluka. – Na początek chciałem rozpuścić kwas, ale kobieta nie wiedziała, gdzie jeszcze, oprócz lwiej zmarszczki, został podany. Kosmetyczka, która na szczęście zechciała ze mną współpracować, powiedziała, że podała „po całości” i dodała, że pewnie będę na nią krzyczał za to, co zrobiła – opowiada dr Wasiluk. – Przyszły do mojej kliniki razem. Wydawały się zaprzyjaźnione. Nie wyczułem w ich relacji ani jasnego podziału na winowajcę i ofiarę, ani oczywistej w tej sytuacji wściekłości ofiary i skruchy winowajcy. A przecież rozpuszczenie kwasu to dopiero pierwszy etap leczenia. Zaleciłem siedem różnych leków, w tym pięć na receptę. Przed pacjentką jeszcze kilkanaście innych zabiegów. Dwa lata leczenia. Za coś, co miało być tanie, zapłaci 50 razy więcej.

      Zastanawiam się, czy twórcy i bohaterowie pierwszego polskiego show o operacjach plastycznych przypuszczali, że – zapewniając, iż idealny wygląd daje szczęście – nieźle namieszają Polkom w głowach. Chcę o tym porozmawiać z chirurgiem plastycznym, który najpierw operował kobiety na oczach milionów widzów, a potem opisał je i pokazał w książce. Kiedyś jego klinika mieściła się blisko gabinetu przy Alejach Jerozolimskich, w którym szkolą się kosmetyczki. Uchodziła za najlepszą w Polsce, a chirurg za największego specjalistę w swojej branży. Dziś nie ma po klinice śladu, a lekarz przyjmuje w mniej dogodnym komunikacyjnie miejscu. A i sama klinika – w środku blokowiska, bez miejsca do parkowania – odstaje wizualnie od tych, które teraz są na topie. Nie błyszczy przeszklonymi ścianami, nie ociepla stóp podgrzewaną podłogą. W łazienkach nie ma automatycznego spuszczania wody, w holu brak wygodnych kanap i darmowej kawy z ekspresu, do której młode i piękne hostessy mogą zaproponować mleko odtłuszczone, sojowe albo bez laktozy. Nie ma też certyfikatów i dyplomów, chociaż chirurg, dziś ponad 80-letni, mógłby zawiesić nimi wszystkie ściany, a jego historia życia – był jednym z najmłodszych więźniów obozu koncentracyjnego w Dachau – może być materiałem na niejedną książkę. Nawet w jego gabinecie jest inaczej niż w gabinetach bohaterów programu „Sekrety chirurgii”. Na ścianach wiszą pejzaże. Jedynym sygnałem, że to miejsce pracy chirurga plastycznego, jest słój wypełniony silikonowymi implantami piersi.

      – To był błąd – mówi chirurg, kiedy pytam, czy nie żałuje udziału w show. – Pod hasłem programu natychmiast zaczęli się ogłaszać chirurdzy, którzy nigdy nie wykonywali takich zabiegów. Inni z kolei powoływali się na moje nazwisko bez mojej wiedzy i zgody. A potem w ślad za partaczami lekarzami pojawili się – jakby wyczuwając, że nic im nie grozi, bo kobiety nigdzie nie pójdą na skargę – partacze bez studiów medycznych: kosmetolodzy, kosmetyczki, fryzjerzy.

      W czasach przed programem zajmował się ciałami zniszczonymi w wypadku, poparzonymi, po amputacjach. Po programie do jego kliniki zaczęły przychodzić – z prośbą o pomoc – pacjentki z brzuchami pełnymi dziur po odsysaniu, spalonymi laserem powiekami, które w zamierzeniu miały nie opadać, napuchniętymi ustami, w które – żeby były naturalnie ponętne – wstrzyknięto silikon przemysłowy. – Nie chciały powiedzieć, kto im to zrobił. Jedna z kobiet miała skórę od obojczyka aż po piersi pokrytą tatuażem – opowiada chirurg. – To były drobne kwiatuszki, jakby nanizane na nitki. Okazało się, że pod tymi kwiatuszkami były blizny po operacji zmniejszenia obwisłego biustu. Najbardziej popularna, stosowana również przeze mnie, metoda pozostawia białoróżową bliznę wokół brodawki sutkowej i krótką, pionową w dół. Z czasem obie bledną i przypominają rozstępy. Ta kobieta miała blizny wysoko, od obojczyka aż po dół piersi. Ktoś, kto jej to zrobił – nie chciała powiedzieć kto – pociął ją na oślep i bez sensu.

      Mam nadzieję, że tatuowanie blizny jest mniej bolesne niż tatuowanie zdrowej skóry. Chciałabym, żeby to była prawda, chociaż w tyle głowy mam rozmowę z kobietą, która powiedziała mi kiedyś, że tatuuje się, kiedy cierpi. Idzie po starych bliznach. Przykrywa jeden ból drugim. Dominik Mądrachowski, menedżer warszawskiego studia tatuażu Juniorink Najgorsze Studio w Mieście, rozwiewa moje wątpliwości. Skóra boli. Martwa czy żywa, uszkodzona czy zdrowa. Do tego tatuujący bliznę musi być szczególnie ostrożny, żeby jej dodatkowo nie uszkodzić. Wystawianie blizny na kolejną ingerencję to dodatkowe ryzyko. – To delikatna tkanka, a obszar klatki piersiowej od mostka aż do żeber jest szczególnie wrażliwy na ból – mówi Dominik. I dodaje, że kwiatki czy inne wzory może i zasłonią blizny czy rozstępy. Jednak idealnie byłoby pokryć jednolitym tuszem cały płat skóry wokół uszkodzeń. Wtedy powstaje złudzenie jednolitej, gładkiej faktury. Ale i tak, pod światło, blizna czy rozstępy wyjdą. Skóra zapamiętuje wszystko. I nie da się jej oszukać.

      Część trzecia

      Przypowieść o zębach

      Dzień dobry, jestem Iza. Dla przyjaciół Bella.

      Mam 57 lat. Zapraszam cię do mojej bawialni. Właśnie mijasz ustawioną w przedpokoju przeszkloną szafę z kolekcjonowanymi przeze mnie figurkami z porcelany.

      Na dolnej półce stoją lalki. Na drugiej żołnierzyki. Na trzeciej, najwyższej, książki kucharskie.

      Teraz przechodzisz przez kuchnię. Pod stołem widzisz łapkę na myszy. Nie dziw się. To stara kamienica. Może o tym zapomniałaś, ale myszy nie wymarły. Nadal tu są.

      A teraz usiądź na żółtej kanapie, pod starym zegarem. Uprzedzam, że co chwilę będę wstawać, żeby rozprostować nogi. Odkąd mam problemy z zębami, jem niewiele i często łapią mnie skurcze mięśni.

      Marzę o słoninie, boczku, kiełbasie.

      Śnią mi się twarde orzechy laskowe, pistacjowe i migdały. Coraz częściej skubię oparcie kanapy, jakby była słonecznikiem, z którego mogę wyłuskać pestki.

      Na razie zostaje mi sam pusty gest.

      Nie wiem, kiedy coś pogryzę, zmiażdżę zębami, zetrę na papkę, bo mam obluzowaną szczękę.

      Za chwilę ci o niej opowiem, ale najpierw, jak w każdej bajce, będzie początek.

      Dawno, dawno temu, czyli na początku XXI wieku, usłyszałam o programie telewizyjnym, w którym brzydkie kaczątka – na oczach widzów – zamienią się w piękne łabędzie.

      Czułam się brzydkim kaczątkiem, bo właśnie urodziłam drugą córkę i zbliżałam się do czterdziestki. Mój partner, ojciec dziecka, był dużo młodszy. Chciałam być młodsza, piękniejsza, szczęśliwsza również dla niego. Dziś mówię o nim księciunio, ale wtedy był moim księciem z bajki.

      Wysłałam zgłoszenie. Poszłam na casting. Stałam w szeregu innych, czekających na swoją koronę wybranki.

СКАЧАТЬ