Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte. Elżbieta Turlej
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte - Elżbieta Turlej страница 6

Название: Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte

Автор: Elżbieta Turlej

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия:

isbn: 9788380917132

isbn:

СКАЧАТЬ jej danych ani miejsca, w którym teraz pracuje. Boi się kar za zdradzenie tajemnicy produkcji. Od tamtej pory minęło sporo czasu, ale, jak mówi, show-biznes nie zapomina. – W 2006 roku, kiedy ruszył nabór do programu, wszystko odbywało się na wariackich papierach – wspomina. – Inna stacja razem z miesięcznikiem dla pań zapowiedziała nowy format z chirurgią plastyczną w tle. Musieliśmy być pierwsi, dlatego ogłosiliśmy casting i ruszyliśmy w Polskę.

      Do przeróbki zgłosiło się dwóch mężczyzn i sto tysięcy kobiet. Mężczyźni odpadli. Zostały kobiety. Większość w okolicach czterdziestki, z nadwagą i zepsutymi zębami, niektóre ze zwisającymi po odchudzaniu czy ciąży fałdami skóry. Nie wstydziły się cellulitu na udach i zwisającego pofałdowanego brzucha. Bez zażenowania pokazywały ubytki w uzębieniu. Czerwieniły się i zasłaniały tylko wtedy, kiedy ktoś prosił o zdjęcie bluzki i pokazanie biustu. I nie zawsze chodziło o ciało, ale o zniszczoną, pożółkłą bieliznę.

      Nie miały pojęcia, że jury, czyli reżyser, producent, sekretarka od obsługi klapsa, chirurg plastyczny, zwraca uwagę na coś innego. Po pierwsze: czy nie są zbyt otyłe. W sześć tygodni przeznaczonych na metamorfozę nie zdążyłyby zbyt wiele zrzucić, a w czasie liposukcji, czyli odsysania tłuszczu, można odciągnąć około trzech litrów tkanki tłuszczowej. Po drugie: czy nadają się do wykonania zabiegu, który się zmieści w budżecie. Czyli będzie w miarę tani, ale spektakularny. – Na jedną kobietę mogliśmy wydać równowartość dwóch trzydziestosekundowych reklam w przerwie programu – wspomina dziennikarka. – Ale żeby tyle dostać, kobieta musiała zasłużyć. Czyli mieć spektakularną historię życia.

      Najbardziej liczyło się samotne macierzyństwo i porzucenie w ciąży. Na drugim miejscu było myślenie o sobie jako zniszczonym kapciu, a nie kobiecie. Na trzecim – frustracja seksualna. Na czwartym – samotność, którą można powiązać z kształtem nosa czy naczyniakiem na ustach. Reżyser zwracał też uwagę, czy kandydatka łatwo się wzrusza (na plus), jest podatna na wpływ (na plus), a może zadaje za dużo pytań (na minus).

      Zastanawiam się, czy producent zdawał sobie sprawę, że wykorzystuje kobiety do wielkiego eksperymentu medyczno-społecznego? Po pierwsze – nikt wcześniej nie robił w Polsce takiego show. Po drugie – operacje plastyczne były tematem tabu. Owszem, kobiety, głównie aktorki, poprawiały urodę u nielicznych polskich chirurgów, ale nie przyznawały się do tego publicznie. – Nie zastanawialiśmy się, jak wybrane przez nas i przerobione kobiety poradzą sobie potem w życiu. Chcieliśmy zrobić oglądalność i udało się – wspomina dziennikarka. – Pierwszy odcinek obejrzało 2,5 miliona widzów. Ale, tak na marginesie, jeśli chodzi o kobiety, wydawało mi się, że zmieniamy ich życie na lepsze. Zabieraliśmy je na zamknięte imprezy, gdzie opłacony przez producenta celebryta niby przez przypadek zwracał uwagę na ich urodę. Dzięki temu miały poczuć się jak Kopciuszek adorowany przez księcia i nadgonić z samooceną. Czyli ładnie trzymać głowę podczas wyjścia do rodziny w scenie finałowej. Przekonywaliśmy je zresztą, że kiedy wreszcie będą mieć wymarzony nos czy kości policzkowe, ich życie zamieni się w pasmo sukcesów, np. znajdą pracę albo ich mąż przestanie pić. Wszystko po to, żeby potulnie zgadzały się na to, co zaproponuje chirurg, stylista czy dentysta. Miały to robić dla show, ale też dla własnego dobra.

      Interesuje mnie, czy faktycznie ich życie zmieniło się na lepsze. Pytam o to dziennikarkę. – Rok po wyjściu z programu pojechałam do uczestniczek – mówi. – Chcieliśmy nakręcić sequel, ale nie było z czego.

      Większość kobiet przyznała, że metamorfoza zniszczyła ich życie. Po powrocie do domów, na ścianie wschodniej czy Podkarpaciu, znów były w niewłaściwym miejscu. Te, które miały mężów czy partnerów, były z nich niezadowolone, a oni zarzucali im, że zmieniły się na gorsze. Rozwiedzione, samotne czy porzucone nie znalazły w okolicy nikogo na swoim poziomie. Czyli z pełnym uzębieniem, bez zwisającego brzucha, umiejącego się wysłowić, bo podczas trwania programu stylistka czy choreografka zwracały uwagę na poprawną polszczyznę. Błyskawicznie, zamiast przeskoczyć przynajmniej klasę wyżej (co miało się stać po show), stały się lokalnym pośmiewiskiem. Zamykały się w domach. Dopadała je depresja. – Niektóre zaczęły pić, mimo że podczas trwania programu nie tylko wpajaliśmy im zasady zdrowego stylu życia, ale też ostrzegaliśmy, że alkohol szybko zniszczy efekty odsysania tłuszczu czy rozjaśniania cery – opowiada dziennikarka. – Te, które rzuciły palenie, znów sięgnęły po papierosy, mimo że stomatolodzy z kliniki, która podarowała im śnieżnobiały uśmiech, ostrzegali, że pod wpływem nikotyny korona szybko zszarzeje albo pożółknie. Wróciły do punktu wyjścia. Wróciły też do dawnej sylwetki albo utyły, bo dopadł je efekt jo-jo. Podczas trwania programu były potulne i zgadzały się na wszystko. Rok później nie tylko nie chciały z nami rozmawiać (te w depresji), ale też krzyczały, przeklinały i zwalały winę za wszystkie swoje niepowodzenia.

      Tylko jedna z pań pasowała do optymistycznej wizji świata i przyjęła ich z otwartymi rękami oraz wdzięcznością. Przyznała, że dzięki operacji plastycznej nabrała pewności siebie, skończyła studia, wyjechała z rodzinnej miejscowości. Ale na jednej zadowolonej pani nie można było zbudować całego programu.

      Na programie najwięcej – oprócz telewizji – zyskali chirurdzy plastyczni. Stali się ekspertami: z okienka telewizora przeskoczyli do gazet, gdzie wyjaśniali kobietom świat. Jeden z nich napisał i wydał pierwszą na polskim rynku książkę o tajnikach chirurgii. Wspomina w niej, że pacjentki pierwszego show o operacjach plastycznych znosiły ingerencję w ciało – jak twierdzi – znakomicie. Większość z nich mimo ran nie chciała środków przeciwbólowych. Podczas rekonwalescencji wymagały troskliwej opieki i wsparcia, ale gdy ich rany zamieniały się w blizny, zaczynały czuć prawdziwe szczęście.

      W książce chirurga (do kupienia na Allegro za 9,90 zł) mogę znaleźć twarze i sylwetki pierwszych przeciętnych Polek, które uwierzyły, że mogą być piękne jak wyczyszczone w Photoshopie celebrytki. Szukam danych o liczbie kobiet, które – wierząc w to samo – trafiają nie tylko do uczących się na nich kosmetyczek, ale też do legitymujących się stosownym certyfikatem adeptów medycyny estetycznej. Niestety, nikt tego jeszcze nie zbadał, bo i sama medycyna estetyczna to – jak mówią w branży – szara strefa. – Wiadomo, kto może leczyć, ale nie ma żadnych uregulowań prawnych, kto może ingerować w ciało. W Polsce nie ma też kompleksowych studiów medycyny estetycznej – mówi mi doktor Marek Wasiluk z Kliniki Triclinum, który jako pierwszy i jedyny lekarz z Polski skończył na londyńskim uniwersytecie Queen’s Mary studia z medycyny estetycznej na poziomie magisterskim (tzw. level 7). – Dzisiaj każdy, kto ma pieniądze i ochotę, lekarz, księgowa czy budowlaniec, może otworzyć ośrodek medycyny estetycznej, powiesić na ścianie certyfikat i wykonywać zabiegi z użyciem laserów czy wypełniaczy. Taki certyfikat może nawet sam sobie napisać i wydrukować, bo nie ma regulacji również dotyczących tego, kto może takie szkolenia robić. Nie ma też jasnych wytycznych, co grozi firmom, które sprzedają takim domorosłym specjalistom medycyny estetycznej preparaty czy urządzenia. Pół biedy, jeśli taka firma sprzeda dobrej jakości, bezpieczny produkt. Gorzej, jeśli budowlaniec, księgowa, a nawet lekarz chce zaoszczędzić i ściąga np. tani kwas hialuronowy z Chin czy Korei albo kupuje na AliExpress okazyjnie laser. Wtedy może wyrządzić kobiecie krzywdę. A potem zniknie, kiedy klientka będzie prosić o pomoc albo dochodzić swoich praw. Zamknie salon. Wyjedzie.

      Marek Wasiluk przypuszcza, że kobiet pozostawianych po zabiegu estetycznym samym sobie mogą być setki. – Powikłaniem powinien się zająć ten, kto do niego doprowadził, ale tak się najczęściej nie dzieje – mówi. – Najgorzej, gdy zabieg wykonuje ktoś niebędący lekarzem, bo nie wie, jak poradzić sobie z powikłaniami, które СКАЧАТЬ