Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 24

Название: Proxima

Автор: Stephen Baxter

Издательство: PDW

Жанр: Научная фантастика

Серия: Proxima/Ultima

isbn: 9788381165075

isbn:

СКАЧАТЬ Wciąż tak nazywali te formacje będące koloniami bakterii, choć biolog mógłby się z nimi spierać. Te konkretne okazy miały ogromne rozmiary, znacznie większe niż głazy nad Kałużą. Były jak wielkie czterometrowe stoły o płaskich, kielichowatych blatach.

      ColU pobrał próbki ze wszystkich stromatolitów w sąsiedztwie obozu. Stanowiły skupiska drobnych organizmów wymieszanych z uwięzioną w środku ziemią. Były to oczywiście tutejsze organizmy, zdaniem ColU podobne do ziemskich, lecz nie identyczne, upchane w gęstych, splątanych warstwach, połączone w struktury w odległych epokach. Wierzchnia powłoka zawierała fotosyntezatory, organizmy absorbujące światło Proximy w celu rozbicia cząsteczek powietrza i wody, w efekcie produkując tlen. Wykształciły się tu procesy podobne do tych na Ziemi, lecz inne właściwości światła wymusiły nieco inne reakcje chemiczne. ColU powiedział, że prawdopodobnie stromatolity są na tej planecie dominującym producentem tlenu. ColU zawsze był czymś zaciekawiony, zawsze się zastanawiał. Jak sam mówił, do jego powinności należało badanie realiów tego świata, aby dało się go przeobrazić w środowisko przyjazne dla człowieka. Tutejsze formy życia zostałyby zamknięte w specjalnych strefach niepotrzebnych ludziom, może w kilku rezerwatach i ogrodach botanicznych. Za dni młodości Yuriego – o czym rozmyślał, gdy ColU prowadził swoje rozważania – istniały na Ziemi muzea drzew.

      Nie przebywali zbyt długo w ogrodzie stromatolitów.

      Yuri poprowadził ich teraz w głąb lasu. Mrok gęstniał z każdą chwilą, aż tutejsze drzewa otoczyły ich ciasnym kręgiem. Smukłe i proste pnie strzelały w górę bez gałęzi, by na sporej wysokości tworzyć parasole gigantycznych liści blokujących słońce, podobnych do przechylonych talerzy. Pod nogami mieli suchą, zbitą ziemię, zaścieloną cienkim dywanem odpadków, głównie strzępów wielkich liści przypominających uschnięte lilie wodne. Na razie nic się nie poruszało i nie rozlegał się żaden dźwięk oprócz ciężkich oddechów członków ekspedycji. Yuriemu zdawało się jednak, że coś zaszeleściło wśród listowia.

      Miejscowe drzewa różniły się od ziemskich praktycznie pod każdym względem. Owszem, ogólne cechy charakterystyczne były zachowane: korzenie, pień, zielone liście u góry. Wszelako to, co koloniści potocznie nazywali drewnem, ewidentnie nie miało z drewnem nic wspólnego. Każdy pień był w zasadzie rozwinięciem łodygowatych trzcin rosnących w Kałuży. Młode drzewka na południowym skraju lasu dostarczały dobrego materiału do budowy; były długie, proste i wytrzymałe, właściwie bez gałęzi z wyjątkiem samego końca. Jednak życie ich nauczyło, że nie można tak po prostu rzucić na ognisko kawałek drewna. Najpierw należało wycisnąć z niego lepki, silnie pachnący, lekko fioletowy sok – „szpik”, jak go nazywali. Szpik bowiem, sam w sobie, okazał się przydatny. Harry Thorne eksperymentował z przytwierdzaniem kamiennych ostrzy do tyczek za pomocą tego soku. Kiedyś był farmerem, nawet jeśli tylko uprawiał w wieżowcu ośmioarowe poletko. I jak na mieszkańca silnie zurbanizowanej Ziemi w dwudziestym drugim wieku, miał dryg do prac manualnych.

      Po przejściu kilkuset kroków zatrzymali się, podzielili wodą, naradzili. Onizuka i Martha mieli pod ręką kusze. Powietrze przybrało ciemnozieloną barwę – ciemniejszą niż gdziekolwiek na Ziemi.

      – No dobrze – odezwał się Onizuka. – Ktoś wie coś o lasach? Mnie nie pytajcie, ja siedzę w oceanach.

      – Ja nie – mruknął Lemmy. – Już nawet za twoich czasów nie było drzew na świecie, Yuri, prawda? Ale za to wiem, że ten las obiega kołem całą tę stronę Per Ardui, przynajmniej na stałym lądzie. I tak już jest aż do środka strefy przygwiezdnej: koliste pasy z identyczną roślinnością i krajobrazem, zależnie od odległości. W miejscach, które dostają tyle samo słońca, rośnie dokładnie to samo. Ta planeta wygląda jak tarcza na strzelnicy. Tutaj, blisko linii terminatora, są drzewa.

      Onizuka uśmiechnął się szeroko.

      – Tarcza na strzelnicy, co? – Uniósł napiętą kuszę, wycelował w twarz Lemmy’ego i udał, że pociąga za spust. – Cyk…

      – Bardzo śmieszne.

      – Te drzewa wyglądają jak łodygi – rzekł Yuri. – Łodygi rosnące w Kałuży. Tyle że są większe.

      Martha potarła dłonią najbliższy smukły pień.

      – Rzeczywiście. Trochę się znam na lasach. Na Ziemi wiele gatunków roślin przekształciło się w drzewa, choćby palmy i paprocie. To normalne, jeśli potrzebujesz składników odżywczych z gleby i musisz walczyć o światło. Dlatego nie dziwię się, że wykształciły się tu podobne formy. Uniwersalna strategia.

      Onizuka prychnął wzgardliwie.

      – A ty jesteś ekspertem, co?

      Spokojnie wytrzymała jego wzrok.

      – Gdybyś choć raz ze mną porozmawiał, zamiast bez końca gapić się na mój biust, wiedziałbyś, że kiedyś żyłam z lasu. Mój dziadek, chyba w twoich czasach, Yuri, był naukowcem związanym z jednym z wielkich przedsiębiorstw wyrębu lasu, gdy ten przemysł się kończył. Rozstawiał kamery filmujące ostatnie skrawki lasów deszczowych, zanim zostały wycięte w pień. – Uśmiechnęła się. – Ekoporno. Tubylcy rodem z epoki kamiennej wieją gdzie pieprz rośnie, ogromne drzewa walą się z hukiem. Moja rodzina przez lata montowała ten materiał na wszystkie sposoby. Jeżeli coś wydawało się odległe w czasie, pachniało egzotyką. Dla nas to była prawdziwa żyła złota. Ludzie dopingują i zakładają się, kto przetrwa.

      – A jednak wylądowałaś tu z nami – powiedział Onizuka.

      Yuri zorientował się, że na Per Ardui, podobnie jak wcześniej na statku, dopytywanie, jak i dlaczego ktoś został zgarnięty w łapance, uchodzi za przejaw wyjątkowo złych manier. Martha nie odpowiedziała, za to popatrzyła w górę.

      – Przyjrzyjcie się koronom drzew. Widzicie, jakie tu jest wszystko statyczne? A do tego każde drzewo ma trzy duże liście, po prostu trzy, rozstawione symetrycznie na okręgu. Jeden, drugi, trzeci. Widzicie? Każdy skierowany idealnie w stronę słońca, które nie rusza się z miejsca. Jeżeli oświetlenie nigdy się nie zmienia i nie ma pór roku, to chyba wystarczy wypuścić kilka wielkich liści, żeby wychwycić całe światło. Hm… W takim razie czemu nie jeden? Pewnie musi być zapas. Nie zdziwię się, jeśli coś obgryza liście tam, wysoko. Roślina korzysta z dwóch rezerwowych, dopóki nie odrośnie ten zniszczony. One mają chyba ten sam bladozielony kolor co wszystko po słonecznej stronie planety, ciemniejszy po stronie cienia. Może po to, żeby oszczędzić ciepło? Maksymalne wykorzystanie światła słonecznego. Dlatego tu jest tak ciemno. Chodźcie. Wydaje mi się, że tam jest jaśniej… – Wskazała palcem północ. – Może jakaś polana?

      Ruszyła przodem, reszta za nią. Drzewa rosły w coraz większych odstępach i Yuri zaczął dostrzegać fragmenty bezchmurnego nieba. Błękit powoli przechodził w granat, gdy patrzyło się w stronę linii terminatora i krainy wiecznych ciemności.

      Coś się tłukło w listowiu. Yuri podniósł wzrok z przestrachem. Miał wrażenie, że widzi duży, eteryczny kształt: furkoczące i łopoczące upierzenie, rozpięte na wiotkim szkielecie. Stwór przypominał latawce, które Yuri oglądał nad jeziorem, lecz był od tamtych znacznie większy. Sfrunął ku nim, być może zaciekawiony ich obecnością.

      Onizuka poderwał kuszę i bez wahania wystrzelił pociski: jeden, drugi. Razem z Marthą i Harrym СКАЧАТЬ