Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 19

Название: Proxima

Автор: Stephen Baxter

Издательство: PDW

Жанр: Научная фантастика

Серия: Proxima/Ultima

isbn: 9788381165075

isbn:

СКАЧАТЬ się od niego, zdumiona tym nagłym wybuchem.

      – Jestem członkiem załogi. Nie powinieneś odzywać się do mnie w ten sposób.

      Podsunął jej nadgarstki, czekając na plastikowe rzemyki.

      – Nie wygłupiaj się. – Jeszcze przez chwilę siedziała z nimi z urażoną miną. Potem wstała, strzepała z nóg pył i odeszła w kierunku wahadłowca.

      – Musiałeś jej to powiedzieć? – zaprotestowała Jenny. – Dogadywaliśmy się jakoś!

      Wzruszył ramionami.

      – Ona tylko udaje przyjacielskie zamiary. Bawi ją to. Czym by się miała przejmować? Za parę dni nie będzie jej tutaj. Cokolwiek jej powiemy, niczego to nie zmieni. – Mimo całej swojej zadziorności odczuwał strach na myśl o tym, że wahadłowiec odleci i pęknie ostatnie ogniwo łączące go z Ziemią. Jakby miał przed sobą perspektywę śmierci, nieodwracalnej katastrofy. Ten sam lęk dostrzegał u innych. Różnica polegała na tym, że on skrywał go w sobie. Tymczasem Jenny myślała, że jeśli będzie przymilać się do astronautów, zmienią zdanie i zabiorą ją do domu. Absurd. – Wracasz do obozu czy pomożesz mi to skończyć?

      Burczała pod nosem, lecz została z nim przez godzinę, dopóki Proxima e nie pojawiła się po drugiej stronie tarczy gwiazdy. Na koniec przykryli sprzęt, spakowali się i wrócili tam, skąd przyszli. Jenny w grobowym milczeniu.

      Rozdział 13

      DZIESIĄTEGO DNIA, kiedy wahadłowiec miał wystrzelić z powrotem na orbitę i połączyć się z „Ad Astrą”, major Lex McGregor zwołał spotkanie. Ostatnie spotkanie z kolonistami, jak się wyraził.

      Powietrze było przejrzyste i skwarne, a światło Proximy Centauri biło po oczach. McGregor kazał ustawić w cieniu skrzydła rząd rozkładanych krzeseł, lecz starczyło ich tylko dla załogi i strażników pokoju. Koloniści usiedli na ziemi u stóp członków załogi w oślepiającym blasku Proximy. Abbey Brandenstein, która zamordowała Josepha Mullane’a, siedziała w niewielkim oddaleniu z rękami skutymi na plecach.

      Szczupły i elegancki McGregor w swoim czarno-srebrnym uniformie, na którym nie osiadł ani jeden pyłek, z grzywą blond włosów lśniącą w promieniach słońca, przechadzał się tam i z powrotem przed całym tym zgromadzeniem. Był w dobrej formie dzięki rygorystycznym codziennym biegom wokół jeziora. Chodząc z przyczepionym do głowy zestawem słuchawkowym, zmuszał ich do czekania na początek przemówienia, które prawdopodobnie miało odcisnąć piętno na ich całym życiu.

      – No… No… – rozmawiał z kolegami ze statku. – Żartujesz! Dobra, Bill, na razie. – Z chichotem wyłączył urządzenie. – Jajcarze z nich! No, w porządku – zwrócił się w końcu do gromadki siedzącej na ziemi. Przywołał uśmiech na usta, rozpromieniony jak dumny dyrektor szkoły. – I stało się. Dla nas to już koniec misji, w pewnym sensie; pozostał tylko nudny powrót do domu. Dla was, oczywiście, to dopiero początek, wspaniały start, narodziny zupełnie nowej społeczności, nowego świata! Cóż to za dzień! I jak to się dobrze składa, że dopisała pogoda… Ale, wiecie, przyszło mi do głowy, że powinniście odpowiednio nazwać swój nowy świat. „Proxima c” nie wystarczy. To termin astronomiczny, a nie nazwa ojczystej planety. O ile mi wiadomo, żadna z pozostałych grup nie wymyśliła jeszcze niczego konkretnego. Możecie być pierwsi. No więc jakieś pomysły? – Powiódł wzrokiem po twarzach.

      Yuri widział, że wszyscy są w lekkim szoku i nie wiedzą, co powiedzieć.

      – Ejże, śmiało. Nikt nie chce przejść do historii?

      Ostatecznie głos zabrała Mardina Jones:

      – To może „Per Ardua”?

      – Pani porucznik, że co, proszę?

      – To pierwsza część zdania, od którego pochodzi nazwa statku. Pełne zdanie brzmi: Per ardua ad astra, przez przeciwności do gwiazd. To dewiza NBRAF-u, Królewskich Sił Lotniczych Północnej Brytanii. Szkoliłam się z nimi, mimo że nie współtworzą ISF. Wydaje mi się, że kiedyś było to motto jakiejś irlandzkiej rodziny. – Potoczyła wzrokiem po pokrytej pyłem równinie i zerknęła na nieruchome słońce. – Przywieźliśmy ich do gwiazd. Dla tych ludzi przeciwności dopiero się zaczną.

      McGregor nie był tym zachwycony.

      – Ależ pani porucznik, i to ma im dodać otuchy?

      John Synge, kolonista, którego Yuri ledwie znał, niegdyś był prawnikiem. Teraz podniósł rękę.

      – Per Ardua. Popieram. Kto za, niech powie.

      Pozostali apatycznie mruknęli w odpowiedzi.

      McGregor świdrował Synge’a nieprzychylnym spojrzeniem, sfrustrowany, jakby właśnie zepsuto jego starannie przygotowaną prezentację.

      – Skoro chcecie… – rzekł w końcu. – Zatem Per Ardua. No dobrze, widzieliście skrzynie, które wyładowaliśmy w ciągu ostatnich dni. Sprzęt, który wam się przyda, prawda? Od łopat aż po tablety, żebyście mogli zapisywać w dzienniczkach swoje pionierskie osiągnięcia. Macie tu wszystko, czego potrzeba do założenia nowego gospodarstwa. A teraz – dodał, znów uśmiechnięty – ostatni prezent dla was wszystkich. – Odwrócił się i zaklaskał.

      Z mrocznej czeluści otwartej ładowni wahadłowca wytoczyło się nieznane urządzenie. Miało przysadzistą podstawę na sześciu kołach niczym małe auto i do pewnego stopnia humanoidalną część górną. Z tułowia wyrastały ramiona mniejszych i większych manipulatorów, a z plastikowej kopuły będącej „głową” wynurzał się połyskliwy obiektyw kamery. Dół obudowy pokrywały znaki reklamowe producentów i sponsorów.

      Mardina, nieco zmieszana, nagrywała wszystko urządzeniem przypiętym do ramienia.

      – Zgodnie z obietnicą! – zawołał McGregor, dziko szczerząc zęby. – Koloniści, e…, Per Ardui, poznajcie swoją autonomiczną jednostkę kolonizacyjną! Najlepszą, jaką można kupić za pieniądze.

      Jednostka zatrzymała się po krótkiej przejażdżce.

      – Witajcie – powiedziała. – Jestem waszym ColU. – Męski głos obdarzony neutralnym akcentem amerykańskich stanów środkowoatlantyckich brzmiał trochę nienaturalnie w uszach Yuriego, jakby syntezował go tłumacz Komisji Bezpieczeństwa ONZ-etu. Obiektyw przesunął się z cichym dźwiękiem. – Nie mogę się doczekać, żeby poznać was wszystkich i każdego z osobna i żeby wam służyć pomocą. Zostałem wyposażony w IntelligeX, sztuczną samoświadomość siódmego stopnia, jak chyba zdążyliście się zorientować. Posiadam rozległe umiejętności samokierowania i niezależnego podejmowania decyzji, ponadto umiem reagować na wasze potrzeby emocjonalne. Może zechcecie nadać mi nieformalne imię. Ten model nazywany jest często „Colinem”…

      – Wystarczy ColU – burknął John Synge.

      – Niech będzie ColU – zgodziło się urządzenie. Podjechało bliżej. Z sykiem mechanizmów hydraulicznych otworzyły się boczne panele, by odsłonić lśniące metalowe trzewia: wewnętrzne oprzyrządowanie. – Mam w sobie wszystko, żeby dać początek waszej samowystarczalnej СКАЧАТЬ