Название: Imię róży. Wydanie poprawione przez autora
Автор: Умберто Эко
Издательство: PDW
Жанр: Исторические детективы
isbn: 9788373925625
isbn:
– Tak więc nikt oprócz dwóch osób nie wchodzi na najwyższe piętro Gmachu…
Opat uśmiechnął się.
– Nikt nie powinien. Nikt nie może. Nikomu nie udałoby się, gdyby nawet zechciał. Biblioteka broni się sama, jest niezgłębiona jak prawda, która w niej gości, zwodnicza jak kłamstwa, które są jej powierzone. Labirynt duchowy, ale również labirynt ziemski. Mógłbyś wejść do niej, a z niej nie wyjść. I to powiedziawszy, chciałbym, byś zastosował się do reguły obowiązującej w opactwie.
– Ale nie wykluczasz, że Adelmus mógł być wyrzucony z okna biblioteki. I jakże mam rozumować w sprawie jego śmierci, skoro nie widziałem miejsca, w którym mogła mieć początek historia tej śmierci?
– Bracie Wilhelmie – powiedział opat pojednawczym tonem – człowiek, który opisał mojego konia Brunellusa, nie widząc go, i śmierć Adelmusa, nie wiedząc o niej prawie nic, nie będzie miał trudności z myśleniem o tym miejscu, chociaż nigdy w nim nie był.
Wilhelm pochylił się w ukłonie.
– Jesteś mądry także, kiedy jesteś surowy. Będzie, jak chcesz.
– Jeśli jestem mądry, to tylko dlatego, że umiem być surowy – odparł opat.
– Ostatnia sprawa – rzekł Wilhelm. – Hubertyn?
– Jest tutaj. Oczekuje cię. Znajdziesz go w kościele.
– Kiedy?
– Zawsze. – Opat się uśmiechnął. – Wiesz sam, że choć to człek bardzo mądry, nie ceni biblioteki. Uważa ją za złudzenie doczesne… Większość czasu spędza w kościele na medytacji, na modlitwie…
– Jest stary? – spytał Wilhelm z wahaniem.
– Jak długo go nie widziałeś?
– Wiele lat.
– Jest zmęczony. Bardzo oderwany od spraw tego świata. Ma sześćdziesiąt osiem lat. Ale wydaje mi się, że zachował ducha swojej młodości.
– Pójdę do niego zaraz. Dziękuję ci.
Opat zapytał, czy nie zechciałby dołączyć do wspólnoty zakonnej, żeby po sekście spożyć posiłek razem ze wszystkimi. Wilhelm odrzekł, że dopiero co jadł, i to bardzo obficie, i że wolałby zobaczyć się natychmiast z Hubertynem. Opat pożegnał się.
Już wychodził z celi, kiedy z dziedzińca dobiegł rozdzierający ryk jakby kogoś śmiertelnie zranionego, po czym nastąpiły dalsze jęki, równie okropne.
– Co to? – zapytał Wilhelm osłupiały.
– To nic – odparł opat z uśmiechem. – O tej porze roku bije się wieprze. To robota dla świniarza. Nie tą krwią masz się zająć.
Wyszedł i uchybił swojej sławie człeka roztropnego. Gdyż następnego ranka… Lecz hamuj swoją niecierpliwość, mój zarozumiały języku. W tym dniu bowiem, jeszcze przed nadejściem nocy, zdarzyło się wiele rzeczy, o których dobrze będzie opowiedzieć.
Seksta
Kiedy to Adso podziwia portal kościoła, Wilhelm zaś odnajduje Hubertyna z Casale
Kościół nie był tak dostojny jak owe, które miałem zobaczyć pewnego dnia w Strasburgu, Chartres, Bambergu i Paryżu. Przypominał raczej te, które widziałem już wówczas w Italii, nierwące się tak zawrotnie ku niebu i krzepko wrośnięte w ziemię, częstokroć szersze niźli wyższe; tyle że na pierwszym poziomie zwieńczony był niczym skała rzędem mocnych czworokątnych blanek, a powyżej tego piętra wznosiła się następna budowla, nie wieża, lecz raczej przysadzisty drugi kościół, okryty spiczastym dachem i podziurawiony surowymi oknami. Mocny kościół opacki (jakie nasi przodkowie budowali w Prowansji i Langwedocji), któremu obca była śmiałość i zbytek ozdób nowoświeckiego stylu i który dopiero ostatnimi czasy, jak mniemam, wzbogacił się w iglicę nad chórem, zuchwale godzącą w sklepienie niebieskie.
Dwie proste i gładkie kolumny stały przed wejściem, które przy pierwszym wejrzeniu jawiło się jako jeden tylko wielki łuk; jednakowoż od kolumn odbiegały dwa glify, zwieńczone innymi, a jakże licznymi łukami, i wiodły spojrzenie jakby na zatracenie ku prawdziwemu i właściwemu portalowi, który ledwie widziało się w mroku i nad którym górował wielki tympanon, wsparty po bokach węgarami, pośrodku zaś rzeźbionym słupem, dzielącym wejście na dwa otwory, zamknięte okutymi odrzwiami z dębu. O tej porze dnia blade słońce niemal prosto z góry padało na dach i oświetlało fasadę z ukosa, tympanon zostawiając w mroku, kiedy więc minęliśmy dwie kolumny, od razu znaleźliśmy się, prawie jak w lesie, pod sklepieniem łuków, które wybiegały z sekwencji mniejszych kolumn, podtrzymywanych każda przez stosowną przyporę. Kiedy wreszcie przyzwyczailiśmy się do półmroku, wnet niemy dystans kamiennych obrazków, dostępny bez przeszkód oczom i wyobraźni każdego (albowiem pictura est laicorum litteratura)19, poraził moje spojrzenie i zatonąłem w wizji, o której dziś jeszcze językowi trudno przychodzi opowiedzieć.
Ujrzałem tron postawiony w niebie. Ktoś na nim zasiadał. Oblicze Zasiadającego było surowe i niewzruszone, otwarte szeroko oczy miotały promienie na ziemską ludzkość, która doszła już do kresu swoich spraw, a majestatyczne włosy i broda spływały na twarz i pierś niby rzeki jednakowymi i symetrycznie na obie strony rozdzielonymi nurtami. Na głowie miał koronę zdobną szmaragdami i klejnotami, a cesarska tunika purpurowej barwy kładła się sowitymi fałdami na kolana, przetykana haftami i koronkami ze złotych i srebrnych nitek. Dłoń lewa, wsparta na kolanie, dzierżyła zapieczętowaną księgę, prawa wznosiła się w geście… nie wiem, błogosławiącym czy grożącym. Oblicze rozświetlał straszny w swoim pięknie nimb w kształcie ukwieconego krzyża. Ujrzałem, jak wokół tronu i nad głową Zasiadającego lśni szmaragdowa tęcza. Przed tronem, u stóp Zasiadającego, przepływało kryształowe morze, wokół Niego zaś, wokół tronu i nad tronem ujrzałem czworo strasznych zwierząt – strasznych dla mnie, który baczyłem na nie w uniesieniu, lecz potulnych i łagodniutkich dla Zasiadającego, wyśpiewujących bez wytchnienia Jego chwałę.
Wszelako nie o wszystkich postaciach rzec można, iżby były straszliwe, bo piękny i miły zdawał mi się mąż po mojej lewicy (a po prawicy Zasiadającego), podający księgę. Znowuż grozą przejmował mnie orzeł po drugiej stronie, z rozwartym dziobem, nastroszonymi piórami układającymi się niby kirys, z potężnymi szponami, z rozpostartymi wielkimi skrzydłami. U stóp zaś Zasiadającego, poniżej dwóch pierwszych postaci, inne dwie, byk i lew, a każde z tych monstrów zaciskało, jedno w kopytach, drugie w szponach, księgę, i ciała miały odwrócone od tronu, lecz łby skłaniały ku tronowi, jakby wykręcając barki i szyje w srogim porywie, boki natomiast wznosiły się im i opadały; członki miały owe stwory niby bestia w agonii, paszcze rozwarte, ogony wijące się, skręcone jak u węża i zakończone językami ognia. СКАЧАТЬ
19
Malarstwo jest literaturą dla ludu (łac.).