Название: Księgi Jakubowe
Автор: Olga Tokarczuk
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788308057049
isbn:
– Jaki świat mały – mówi do starego po turecku niby obojętnym tonem. Tamten odwraca się do niego i po chwili z jego gęstej siwej brody wyłania się serdeczny uśmiech.
– A to, patrzcie, nasz wielki pan, arystokrata – mówi reb Mordke ironicznie, wskazując Moliwdę palcem i zwracając się do jednookiego mężczyzny, smagłego jak Arab. – To udało ci się uciec, widzę. – Śmieje się głośno, ucieszony, że coś może zdarzyć się dwa razy.
Obejmują się i witają znacznie bardziej zażyle, niż się się rzeczywiście znają.
Zostaje z nimi do wieczora i obserwuje nieustanny ruch – mężczyźni przychodzą i odchodzą, wpadają na chwilę, a potem wracają do własnych interesów, do karawan, do straganów. Na boku dają sobie adresy i nazwiska urzędników tureckich, których można przekupić. Spisują je w małych zeszycikach, które można nabyć tu na straganach. Potem przyłączają się do rozmów, jakby nigdy stąd nie odchodzili. Dysputa trwa cały czas, pada jakieś pytanie, czasem głupie, czasem prowokacyjne, i zaczyna się wyścig: każdy chce na nie odpowiedzieć, przekrzykują się. Czasem się nie rozumieją – niektórzy złapali skądś taki akcent, że teraz muszą powtarzać wszystko po dwa razy; są też tłumacze – wtedy Moliwda rozpoznaje żydowski język z Polski, dziwną mieszankę niemieckiego, polskiego i hebrajskiego. Kiedy to słyszy, ogarnia go nagle wzruszenie. Nachman mówi tak, jak mówiły ukochana Malka i jej siostry, i naraz Moliwdę przykrywa jakby ciepły płaszcz obrazów z dawnych czasów. Na przykład: zboże, zboże po horyzont, jasnożółte, a w nim ciemnoniebieskie punkty chabrów; dopiero co udojone mleko i świeżo ukrojona pajda chleba leżąca na stole; i bartnik w aureoli pszczół, wyciągający plastry oblepione miodem.
Cóż z tego, miód jest przecież także w Turcji, i chleb. Moliwda jest sam sobą zawstydzony. Upycha rozkwitły niespodziewanie bukiet obrazów gdzieś z tyłu głowy i wraca znowu tu, gdzie dyskusja właśnie się sama wyczerpuje i gdzie teraz prorok opowiada historyjki, a kiedy opowiada, na jego twarzy czai się złośliwy uśmieszek. Mówi, jak walczył ze stoma rozbójnikami, jak ich siekł niby pokrzywy. Ktoś mu przerywa, wykrzykuje coś nad głowami zebranych. Inni odchodzą albo odsuwają się dalej, w głąb oliwkowego cienia, i tam, paląc fajki, półgłosem komentują to, co usłyszeli. W pewnym momencie głos zabiera Nachman. Mówi uczenie i składnie. Przywołuje Izajasza. Trudno go przegadać. Ma dowody na wszystko. Kiedy cytuje odpowiedni fragment z pism, podnosi oczy do góry, jakby gdzieś tam w powietrzu wisiała niewidoczna dla innych biblioteka. Jakub żadnym gestem nie reaguje na wykłady Nachmana. Kiedy ten kończy, Jakub nawet nie skinie ku niemu głową. Dziwna to szkoła.
Gdy widownia się przerzedza, jest już ciemno, a wokół Franka tworzy się niewielka, acz głośna grupa młodych mężczyzn. Wychodzą na miasto. Krążą hałaśliwie po jego wąskich uliczkach, szukając guza. Zaczepiają przechodniów, komentują występy linoskoczków, piją wino, rozrabiają. Moliwda z reb Mordkem suną za nimi, kilka kroków z tyłu, na wszelki wypadek, żeby się do nich nie przyznawać, gdy wywołają jaką burdę. Ma ta grupka z Jakubem na czele jakąś dziwną moc, niczym młode samce, które w przepychankach testują swoje prawdziwe możliwości. Moliwdzie to się podoba. Chciałoby się być w środku między nimi, uderzać o ich ramiona własnymi ramionami, klepać ich po plecach, poruszać się w obłoku ich zapachu – cierpkiego młodzieńczego potu, wiatru, kurzu. Jakub ma na twarzy zawadiacki uśmieszek, który sprawia, że przypomina rozbawionego chłopca. Moliwda łapie na moment jego spojrzenie i chce podnieść dłoń, żeby mu pomachać, ale tamten już się odwraca. Umykają przed tym orszakiem przekupki z owocami i sprzedawcy placków. Nagle cały pochód na chwilę przystaje, Moliwda nie widzi, co się tam dzieje z przodu, ale cierpliwie czeka, aż rzecz się wyjaśni; kupuje sobie placek polany słodkim syropem i zjada go ze smakiem. A tam na przodzie jakiś zgiełk, podniesione głosy, wybuch śmiechu. Kolejna awantura Jakuba. O co tym razem poszło, nie wiadomo.
Pochodzi ze Żmudzi, z ojca husarza w wojsku koronnym. Ma pięciu braci: jeden z nich jest wojskowym, dwóch – księżmi, a o dwóch kolejnych nie wie nic. Z księży jeden mieszka w Warszawie, raz do roku piszą do siebie.
Nie ma go w Polsce od ponad dwudziestu lat. Musi się już wysilać, żeby złożyć w miarę zgrabne zdanie w ojczystym języku, ale jakimś cudem wciąż myśli po polsku. Na wiele jednak spraw brakuje mu słów. A ponieważ sporo przeżył, nie starcza mu polszczyzny na opisanie siebie samego. Robi to za pomocą mieszaniny greckiego i tureckiego. Teraz, gdy pracuje dla Żydów, dochodzą do tego słowa hebrajskie. Moliwda opisany tymi językami jawi się hybrydą, jakimś dziwnym stworem z antypodów.
Po polsku potrafi opowiedzieć o dzieciństwie w domu stolnika kowieńskiego Dominika, wuja Kossakowskiego, który po nagłej śmierci obojga jego rodziców wziął go razem z pięcioma braćmi na wychowanie. Wuj był wymagający i miał ciężką rękę. Gdy złapał na kłamstwie czy krętactwie, bił na odlew całą dłonią w twarz. W razie większych przewinień (gdy na przykład Antoni wyjadł trochę miodu z kanki, a żeby się nie wydało, dolał wody, co sprawiło, że miód się popsuł) wyciągał skądś batog rzemienny, chyba do biczowania, bo bardzo świętobliwa była ta rodzina, i ciął przez nagie plecy i pośladki. Najbardziej krzepkiemu z braci przeznaczył karierę wojskową, dwóch spokojniejszych i bardziej spolegliwych wysłał na księży, lecz Antoni ani na wojskowego, ani na księdza się nie nadawał. Kilka razy uciekał z domu i służba ścigała go potem po wsi albo wygrzebywała z chłopskich stodół, gdzie zmęczony płaczem usypiał w sianie. Ciężkie i dotkliwe były metody wychowawcze wuja Dominika, ale w końcu pojawiła się nadzieja, że Antoni wyjdzie na ludzi. Wpływowy wuj dobrze go przecież wykształcił i piętnastoletniego zaprotegował do kancelarii króla Stanisława Leszczyńskiego. Sprawiono mu odpowiednie ubranie, zakupiono kuferek i buty. Dostał komplety bielizny, chustek do nosa i tak pojechał do Warszawy. Nikt bliżej nie wiedział, co miałby tam robić taki wyrostek, toteż swym ładnym pismem przepisywał dokumenty i świecom obcinał knoty. Opowiadał pisarczykom, że wuj znalazł go w lesie żmudzkim, gdzie przez parę lat wychowywała go wilczyca, stąd dobrze zna język i psi, i wilczy, że jest synem sułtana, poczętym, gdy ten incognito peregrynował do Radziwiłłów. W końcu, gdy nie chciało mu się już przepisywać raportów, schował cały ich plik za ciężki mebel pod oknem, gdzie z powodu nieszczelności szyb zawilgły i zniszczały. Były też inne sztubackie przewinienia, jak to, gdy go starsi koledzy upili i porzucili w burdelu na Powiślu, a on o mało nie umarł i dochodził do siebie trzy dni. Wreszcie zabrał pieniądze, które mu nieopatrznie powierzono, i przez czas jakiś królował na Powiślu, dopóki mu reszty nie ukradziono, a jego nie pobito.
Moliwda często ostatnio myśli, co by było, gdyby został w kancelarii, i kim by teraz był – może panem, stołecznym urzędnikiem królewskim, pod nowym królem, który rzadko bywał w Rzeczpospolitej, najczęściej pojawiał się w przygranicznej Wschowie. A teraz kim jest?
Powiedziano mu w kancelarii, żeby się tam więcej nie pokazywał, i zawiadomiono wuja. Ten przyjechał po synowca, lecz nie śmiał go już obić, jak to robił do tej pory – młody Antoni był przecież, bądź co bądź, urzędnikiem królewskim.
Wysłał go więc za karę СКАЧАТЬ