Название: Księgi Jakubowe
Автор: Olga Tokarczuk
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788308057049
isbn:
– Skoro neszama jest iskrą Bożą w człowieku, to jak Bóg może karać za grzech piekłem, w ten sposób przecież karałby i siebie samego w swojej cząstce? – pyta Moliwda, trochę już podochocony winem, i tym pytaniem zyskuje uznanie obu mężczyzn. I on, i oni znają odpowiedź na to pytanie. Tam gdzie jest Bóg, ten wielki, największy, tam nie ma ani grzechu, ani poczucia winy. Tylko mali bogowie wytwarzają grzech, podobnie jak nieuczciwi rzemieślnicy fałszują monety.
Po pracy u trynitarzy siadują w kahvehane. Moliwda nauczył się czerpać przyjemność z picia gorzkiej kaffy i palenia długich tureckich fajek.
Moliwda bierze udział w wykupie Piotra Andrusewicza z Buczacza za 600 złotych i Anny z Popielaw, która kilka lat była na dworze Husajna Bajraktara ze Smyrny, za 450 złotych. Dobrze pamięta te imiona, bo spisywał umowę wykupu po turecku i po polsku. Zna ceny, jakie płaci się w Smyrnie za ludzi: za niejakiego Tomasza Cybulskiego, czterdziestosześcioletniego szlachcica, kwatermistrza z regimentu Jabłonowskiego, będącego w niewoli dziewięć lat, zapłacono wielką sumę 2700 złotych i natychmiast pod eskortą wysłano go do Polski. Za dzieci płacono po 618 złotych, a za staruszka Jana cena wyniosła tylko 18 złotych polskich. Staruszek pochodzi z Opatowa, waży tyle co koza; całe życie spędził w tureckiej niewoli i teraz, zdaje się, nie ma nawet do kogo w Polsce wracać, ale jego radość jest ogromna. Moliwda widzi, jak łzy płyną po wysmaganej słońcem, pomarszczonej twarzy starca. Przygląda się też z uwagą dojrzałej już pannie Annie. Podobają mu się jej władczość i duma, z jaką traktuje trynitarzy i jego samego, tłumacza. Nie może zrozumieć, dlaczego bogaty Turek pozbywa się tej pięknej kobiety. Sądząc z tego, co opowiadała Moliwdzie, obiecał jej to z miłości, bo tęskniła do domu. Za kilka dni ma wsiąść na statek do Salonik, a potem drogą lądową podróżować do Polski, nagle jednak Moliwda, opętany jakąś niezrozumiałą namiętnością, kuszony przez jej białe, obfite ciało, rzucając znowu wszystko na jedną szalę, godzi się na jej szalony plan ucieczki. Anna Popielawska bowiem wcale nie zamierza wracać do Polski, do nudnego dworku gdzieś na Polesiu. Moliwda nawet nie ma czasu pożegnać się ze swoimi przyjaciółmi. Konno uciekają do niedużego portowego miasta na północ od Smyrny i tam za pieniądze Moliwdy wynajmują dom, gdzie przez dwa tygodnie oddają się wszelkim rozkoszom. Popołudnia spędzają na rozległym balkonie, który wychodzi na nabrzeże, gdzie codziennie o tej porze przechadza się turecki aga ze swoimi janczarami. Janczarowie mają białe pióra na czapkach, a ich dowódca nosi purpurowy płaszcz podszyty cienką srebrną tkaniną, która błyszczy w słońcu jak brzuch ryby świeżo wyciągniętej na brzeg.
W upale na balkonach wylegują się na otomanach chrześcijanki, żony kupców greckich, i zaczepiają wzrokiem młodych mężczyzn, którzy prężą się przed nimi. Rzecz nie do pomyślenia dla Turczynek. I tak też Anna Popielawska, blondynka, zaczepia wzrokiem tego agę, i wywiązuje się między nimi krótka rozmowa. Moliwda wtedy czyta na tyłach domu, w cieniu. Następnego dnia Anna Popielawska znika z wszystkimi pieniędzmi Moliwdy, zarobionymi u trynitarzy.
Moliwda wraca do Smyrny, lecz trynitarze mają już innego dragomana, a dwaj rozdyskutowani Żydzi zniknęli. Moliwda mustruje się na statek i wraca do Grecji.
Patrząc na morski horyzont, słysząc plusk fal uderzających o burty, staje się skłonny do refleksji. Myśli i obrazy układają się w długie wstęgi, można im się dokładnie przyjrzeć i zobaczyć, co z czego wynika. Przypomina mu się dzieciństwo. Tamte lata wydają mu się sztywne, jak krochmalone odświętne koszule, które stryjenka przygotowywała jemu i jego braciom na Wielkanoc i których szorstkość potrzebowała kilku dni, żeby w końcu ulec ciepłu ciała i potowi.
Dzieciństwo wspomina Moliwda zawsze wtedy, gdy znajdzie się na morzu – nie wie dlaczego, widocznie jego bezkres powoduje zawrót głowy; trzeba się czegoś uchwycić.
Stryj, którego musieli całować w rękę, przyklękając na powitanie, miał drugą żonę, niebezpiecznie młodą – roztaczała wokół siebie atmosferę wtedy dla młodego Antoniego zupełnie niepojętą: teatru i udawania. Pochodziła z bardzo ubożuchnej, podejrzanej szlachty, musiała się więc silić na jakąś lepszą postać siebie. W swoich staraniach była śmieszna. Gdy zjawiali się goście w ich dworze, z ostentacyjną czułością głaskała bratanków męża po twarzy, pieszczotliwie łapała ich za ucho i chwaliła: „No, no, Antosiek, temu to w życiu darzyć się będzie”. Po wyjściu gości ściągała z chłopców wykwintne ubranie i chowała je do szafy w sieni, jakby się spodziewała, że pewnego dnia trafią tutaj inne sieroty po zmarłych krewnych, tym razem w lepszym gatunku.
Ucieczka kochanki, morze i to wspomnienie z dzieciństwa sprawiają, że Moliwda czuje się przerażająco samotny. Jedyną ulgę przyniosą mu już wkrótce wołoscy bogomili, o których z błędnym uporem mówi się, że to filipowcy. Dadzą mu jakieś wytchnienie od tego siebie pękniętego na pół (co to za dziwna choroba – nikt chyba na nią jeszcze nie chorował, i nie ma jak i komu o niej opowiedzieć). A to dlatego, że Moliwda jest święcie przekonany, że to już koniec jego życia, że innego świata nie będzie.
Rozdział 11
Po dwóch latach Moliwda ma teraz, wiosną 1753 roku, trzydzieści pięć lat i nieco zeszczuplał na diecie bogomiłów. Oczy ma jasne, wodniste, trudno wyczytać z nich cokolwiek. Jego broda jest rzadka, szaroruda, koloru jutowego worka, twarz ogorzała od słońca. Na głowie biały turecki zawój, bardzo przybrudzony.
Idzie zobaczyć tego szaleńca, bożego głupca, o którym wszyscy Żydzi mówią, że weszła w niego dusza Mesjasza, dlatego nie zachowuje się po ludzku. Widział już takich wielu, jakby dusza Mesjasza lubiła wcielać się w kogoś co kilka dni.
Nie podchodzi za blisko. Staje po drugiej stronie uliczki, opiera się o mur, nabija fajkę spokojnymi, powolnymi ruchami. Paląc, przygląda się całemu zamieszaniu. Kręcą się tu głównie młodzi mężczyźni, młokosy Żydzi, Turcy. Coś dzieje się wewnątrz budynku, grupka mężczyzn przedziera się przez drzwi, słychać wybuchy śmiechu.
Skończywszy palić, Moliwda decyduje się wejść do środka. Musi schylić głowę, przejść przez ciemną sień aż do podwórka, na którym małą studnię zmieniono w coś w rodzaju fontanny. Jest tu chłodno, rośnie drzewo o szerokich liściach, pod którym rozłożyli się mężczyźni, prawie wszyscy w tureckich ubraniach, ale jest i kilku w żydowskich chałatach – ci nie siedzą na ziemi, lecz na stołeczkach. Są tu też po wołosku ubrani i wygoleni mieszczanie i dwaj Grecy, których poznaje po charakterystycznych wełnianych płaszczach. Zebrani przez chwilę patrzą na Moliwdę podejrzliwie, w końcu zaczepia go szczupły mężczyzna z ospowatą twarzą, pytając, po co tu przyszedł. Wtedy Moliwda czystą turecczyzną odpowiada: „Posłuchać”. Tamten odsuwa się, ale niechęć w jego oczach pozostaje. Odtąd zerka na Moliwdę podejrzliwie. Na pewno myślą o nim, że to szpieg. Niech myślą.
Wewnątrz szerokiego, luźnego półokręgu stoi wysoki, postawny mężczyzna, ubrany z turecka. Mówi dość niedbale donośnym, wibrującym głosem, w taki sposób, że trudno mu przerwać. Mówi po turecku – powoli, z jakimś dziwnym, obcym akcentem, przy tym nie jak uczony, ale jak kupiec, a może nawet włóczęga. Używa słów rodem z targu końskiego, ale znienacka wtrąca wyrazy greckie i hebrajskie, niewątpliwie uczone. Moliwda krzywi się mimowolnie, kontrast jest zbyt duży i robi nieprzyjemne wrażenie. To nie może być nic ciekawego, myśli, ale potem nagle zdaje sobie sprawę, że to jest język tych wszystkich, którzy go tu otaczają, tej mieszanki ludzi, którzy СКАЧАТЬ