Farma lalek. Wojciech Chmielarz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz страница 20

Название: Farma lalek

Автор: Wojciech Chmielarz

Издательство: PDW

Жанр: Криминальные боевики

Серия: Ze Strachem

isbn: 9788375366426

isbn:

СКАЧАТЬ czasu, żeby ganiać po lesie i szukać ciała cygańskiej dziewczynki, bazując na opowieściach pedofila-mitomana. Ale przecież Bratkowski przyznał się do dwóch gwałtów i dwóch morderstw. Jedna sprawa już została rozwiązana, ale nie mogli zlekceważyć drugiej.

      – Czy Bratkowski wie, że znaleźliśmy Martę? – zapytał komisarz.

      Lupa pokręcił przecząco głową.

      – I niech tak zostanie – stwierdził Mortka. – Chodźmy do niego i załatwmy tę sprawę jak najszybciej. Wcześniej jednak chciałbym zobaczyć film ze wczorajszego przesłuchania. I daj mi, proszę, numer do Kaśki. Chciałbym z nią porozmawiać.

      Podniosła z koszyczka garść potpourri i spomiędzy jej palców uniósł się słodki ziołowy zapach, zupełnie różny od oparów starego tłuszczu i taniego alkoholu, które niepodzielnie panowały w jej rodzinnym domu, oraz ostrego chlorowego odoru domestosu, zawsze kojarzącego się jej z okresem, który spędziła na „służbie” u Szausnerów.

      Ilekroć przypominała sobie tamten czas, wydawało jej się, że całe pięć lat spędziła na kolanach, myjąc podłogi oraz okna. (Co ciekawe, Szausnerowa nigdy nie pozwoliła jej zmywać talerzy. Twierdziła, że Cyganka ma toporne dłonie i na pewno zniszczy zastawę). To oczywiście nie mogła być prawda. Wiedziała przecież, że dużo wtedy czytała, a jej gospodyni, czy też „pani”, jak kazała się nazywać, uczyła ją w wolnych chwilach matematyki i języka angielskiego. Od czasu do czasu pozwalała jej również wychodzić na miasto z kilkoma złotymi w kieszeni. Kaśka włóczyła się wtedy po Wrocławiu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Przechodnie obrzucali ją niechętnymi spojrzeniami, równocześnie zaskoczeni, że nie żebrze i nie ma bandy dzieciaków uczepionych spódnicy. Wreszcie lądowała w empiku, gdzie siedząc w kucki na podłodze, przeglądała książki, zawsze pod czujnym okiem kogoś z obsługi, kto tylko czekał, aż spróbuje coś ukraść, żeby wreszcie móc wezwać ochronę.

      Początkowo wydawało się jej, że Szausnerowa jest wcielonym aniołem. Bo jak można inaczej myśleć o kobiecie, która nie zadając zbędnych pytań, decyduje się przyjąć pod swój dach przerażoną, zmarzniętą trzynastoletnią cygańską dziewczynkę? Uczucie wdzięczności zmieniało się stopniowo w nienawiść, kiedy jej „pani” zrzucała na nią kolejne domowe obowiązki („Musisz zarobić na swoje utrzymanie” – mawiała), znalazła w Kaśce wdzięczny obiekt do wyładowywania swoich frustracji („To ma być według ciebie posprzątane, ty śmierdząca cygańska brudasko?!”), oskarżała ją o wyimaginowane przewinienia („Gdzie jest mój naszyjnik?! Pewnie ty go ukradłaś. Zawsze wiedziałam, że jesteś małą złodziejką!”), a wreszcie straszyła tym, że albo wyrzuci ją z powrotem na ulicę („Jak ty tam sobie poradzisz? Pewnie się będziesz puszczać albo kraść, co?”), albo zawiadomi jej rodziców, gdzie się ukrywa („Zobaczysz. Zaraz tu przyjadą i od razu oddadzą cię temu twojemu Romeowi, od którego uciekłaś. Ale nie po to, żeby się z tobą ożenił. O nie, to już przepadło. On cię tylko wykorzysta i zostawi, śmierdzielu!”). Anioł z domestosem zmienił się w diabła.

      Mąż Szausnerowej był natomiast całkowicie podporządkowany żonie i ograniczył się do obrzucania Cyganki lubieżnymi spojrzeniami. Jednak do niczego nigdy nie doszło. Za bardzo bał się małżonki, żeby zbliżyć się do służącej. A był taki czas, kiedy Kaśka chciała przyjąć go między swoimi udami tylko po to, żeby zrobić na złość „pani”.

      Dzwonek telefonu wyrwał ją z rozmyślań o przeszłości. Odłożyła płatki potpourri do miseczki i sięgnęła po aparat.

      – Tak?

      – Komisarz Jakub Mortka. Nie wiem, czy mnie pani pamięta, spotkaliśmy się wczoraj.

      Serce zaczęło jej bić szybciej.

      – Tak. Kuba, pamiętam. Czy chodzi o Adelę?

      – Poniekąd. Ale proszę się nie martwić. Nie znaleźliśmy jej… – usłyszała w jego głosie wahanie. Nie chciał powiedzieć tego jednego słowa: „ciała”. Nie znaleźli jej „ciała”.

      – O co w takim razie chodzi?

      – Chciałbym pani zadać jedno pytanie.

      – Jakie?

      Wypowiedział je, a ona zmarszczyła brwi.

      – Nie rozumiem, po co ci to.

      – Nie mogę pani teraz tego wytłumaczyć. Ale to może być ważne. Pomoże mi pani?

      – Tak, oczywiście.

      Odpowiedziała mu najlepiej, jak potrafiła. Podziękował i się rozłączył. Katarzyna Kowal jeszcze przez długą chwilę stała pośrodku mieszkania z telefonem w dłoni i nerwowo zagryzała wargę. Coś się dzieje, pomyślała, a w okolicach krzyża poczuła ukłucia rosnącego z każdą sekundą niepokoju.

      Coś się dzieje.

      Mortka otworzył drzwi od celi, gdzie na starej pryczy z kocem pod głową leżał Grzegorz Bratkowski. Z powodu niespodziewanych wypadków nikt nie pomyślał, żeby przewieźć go do aresztu w Jeleniej Górze, więc mężczyzna spędził noc na komisariacie. Na widok policjanta usiadł i podrapał się po brodzie.

      – Znaleźliście je? – zapytał.

      – Nie. Jeszcze nie. Ale szukamy.

      Komisarz wniósł do celi krzesło i ustawił je naprzeciwko Bratkowskiego. Wziął od Lupy dwa kubki kawy. Jeden podał zatrzymanemu, drugi zostawił sobie.

      – Dostanę też śniadanie? Jestem głodny.

      – Za chwilę. Najpierw odpowie nam pan na kilka pytań.

      – Może nie chcę?

      – To może nie dostanie pan śniadania.

      – Przecież nie możecie tego robić! To torturowanie zatrzymanego, dręczenie!

      Mortka zaśmiał się ostro i szyderczo.

      – Rozumiem, że dzięki protekcji tatusia pana dotychczasowe kontakty z policją odbywały się na bardzo, nazwijmy to, przyjacielskiej stopie. Ale teraz sytuacja jest inna. Przyznał się pan do zgwałcenia i zabicia dwóch małych dziewczynek. Tatuś panu już nie pomoże. Nikt panu nie pomoże. Proszę się przyzwyczaić do tej myśli.

      Komisarz wziął łyk kawy i odłożył kubek na podłogę. Usiadł naprzeciwko Bratkowskiego i nachylił się ku niemu.

      – W takiej sytuacji policjanci pozwalają sobie na różne rzeczy, których teoretycznie nie powinni robić. Odmowa śniadania to teraz pana najmniejszy problem. Bardziej bym się martwił tym, do jakiej celi pan trafi, kiedy pana stąd zabierzemy. Kim będą współaresztanci i… – zawiesił głos – ile będą o panu wiedzieć. Bo wie pan, jedno słowo i pańskie życie zmieni się w piekło.

      Uderzył Bratkowskiego wyprostowanym palcem w sam środek piersi, a ten się skulił, jakby właśnie dostał cios pięścią prosto w nos.

      – Dlatego odpowie nam pan na kilka pytań. A kiedy pan już to zrobi, to w nagrodę dostanie pan СКАЧАТЬ