Название: Ostatni świadkowie
Автор: Swietłana Aleksijewicz
Издательство: PDW
Жанр: Документальная литература
Серия: Reportaż
isbn: 9788375365993
isbn:
Tabor był olbrzymi… Poruszał się powoli. Czasem się zatrzymywaliśmy i patrzyli w niebo. Wypatrywaliśmy naszych samolotów… Na próżno…
W połowie dnia zobaczyliśmy kolumnę jakichś wojskowych. Jechali konno, mieli na sobie nowe mundury Armii Czerwonej. Konie były duże, odkarmione. Nikt się nie domyślił, że to dywersanci. Uznaliśmy, że to nasi! Ucieszyliśmy się. Tato wyszedł im naprzeciwko, a wtedy usłyszałam, że mama krzyczy… Samego wystrzału nie słyszałam… Tylko krzyk mamy: „Aaaa! Yyyy…!”. Mamy czy nie mamy? Mamy! Pamiętam, że ci wojskowi nawet nie zeszli z koni… Kiedy mama zaczęła krzyczeć, pobiegłam. Wszyscy dokądś pobiegli… Biegli w milczeniu. Słyszałam tylko, jak nasza mama krzyczy… Biegłam, aż się potknęłam i upadłam w wysoką trawę.
Nasze konie stały i czekały do wieczora. A myśmy wszyscy wrócili w to miejsce, kiedy zaczęło się ściemniać. Tylko mama tam siedziała i czekała. Ktoś powiedział: „Patrzcie, jest siwa”. Pamiętam, jak dorośli kopali dół… Jak potem mnie i siostrę poganiali: „Chodźcie już. Pożegnajcie się z ojcem”. Zrobiłam dwa kroki, ale nie mogłam iść dalej. Usiadłam na ziemi. Siostrzyczka obok mnie. Braciszek spał, był malutki i nic nie rozumiał. A mama leżała nieprzytomna na wozie, nie puszczali nas do niej.
Żadne z nas nie zobaczyło więc martwego taty. Nie zapamiętało go takiego. Wspominałam go potem zawsze ubranego w białą marynarkę. Młodego i pięknego. Nawet teraz, chociaż mam więcej lat niż ojciec wtedy.
W obwodzie stalingradzkim, dokąd nas wywieziono, mama zaczęła pracować w kołchozie. Mama, która nic nie umiała, nie wiedziała, jak się piele grządki, nie odróżniała owsa od pszenicy, została przodownicą pracy. Nie mieliśmy taty, inne dzieci też nie miały. Były takie, które nie miały mamy. Brata, siostry. Albo dziadka. Ale nikt się nie czuł sierotą. Wszyscy nas żałowali i dbali o nas. Pamiętam ciocię Tanię Morozową. Jej dwoje dzieci zginęło, została sama. Odejmowała sobie od ust, żeby dać nam jeść, tak jak nasza mama. Chociaż była zupełnie obca, podczas wojny stała się nam bliska. A kiedy braciszek podrósł, mówił: „nasza mama i ciocia Tania”. Tak rośliśmy wszyscy… Mając po dwie albo nawet trzy mamy…
Pamiętam jeszcze bombardowania w czasie ewakuacji. Czym prędzej się chowaliśmy, biegliśmy wtedy nie do mamy, tylko do żołnierzy. Jak się kończyło bombardowanie, mama krzyczała na nas, że od niej uciekamy. Ale mimo to, kiedy znowu zaczęły lecieć bomby, biegliśmy do żołnierzy.
Kiedy wyzwolono Mińsk, postanowiliśmy wracać. Do domu, na Białoruś. Nasza mama była rodem z Mińska, ale kiedy wysiedliśmy na mińskim dworcu, nie wiedziała, dokąd iść. To było inne miasto. Same ruiny… Ceglany pył…
Już studiowałam w Akademii Rolniczej w Gorkach5… Mieszkałam w akademiku, w pokoju ośmioosobowym. Wszystkie dziewczyny były sierotami. Nikt nas nie kwaterował oddzielnie, nie zbierał, po prostu było nas takich wiele. I było wiele takich pokojów. Pamiętam, jak w nocy wszystkie krzyczały… Zrywałam się czasem z łóżka i waliłam w drzwi… Dokądś się wyrywałam… Dziewczyny mnie powstrzymywały. Wtedy zaczynałam płakać, a one razem ze mną. Beczymy tak całym pokojem. Rano trzeba było iść na zajęcia, na wykłady.
Kiedyś na ulicy spotkałam mężczyznę podobnego do taty. Jak mój tato… Długo za nim szłam… Przecież nie widziałam taty martwego…
Graliśmy, a żołnierze płakali…
Wołodia Czistokletow – 10 lat
Obecnie – muzyk
To był piękny ranek…
Morze o świcie. Niebieskie, spokojne. Pierwsze dni, kiedy przyjechałem do sanatorium dla dzieci w Sowiet-Kwadże nad Morzem Czarnym. Usłyszeliśmy huk samolotów… Dałem nurka w fale, ale i pod wodą było słychać ten huk. Nie przestraszyliśmy się, tylko zaczęli bawić „w wojnę”, nie podejrzewając, że wojna już się toczy. Nie zabawa, nie ćwiczenia wojskowe, tylko wojna.
Po kilku dniach wyprawiono nas do domów. Mnie do Rostowa. Na miasto już spadały pierwsze bomby. Wszyscy szykowali się do walk ulicznych: kopali rowy, budowali barykady. Uczyli się strzelać. A dzieci pilnowały skrzyń wypełnionych butelkami z benzyną, woziły piasek i wodę na wypadek pożaru.
Wszystkie szkoły zmieniły się w szpitale. W naszej szkole numer siedemdziesiąt mieścił się armijny szpital polowy dla lekko rannych. Do niego przydzielono mamę. Mama nie chciała, żebym zostawał sam w domu, więc wyprosiła pozwolenie na zabieranie mnie z sobą. A kiedy nastąpił odwrót, pojechaliśmy tam, dokąd kierował się szpital.
Po kolejnym bombardowaniu wśród roztrzaskanych kamieni zobaczyłem kupkę książek, wziąłem jedną pod tytułem Życie zwierząt. Wielką, z ładnymi obrazkami. Całą noc nie spałem, czytałem i nie mogłem się oderwać… Pamiętam, że nie brałem książek wojennych, nie miałem już ochoty czytać o wojnie. Za to o zwierzętach, o ptakach – tak.
W listopadzie czterdziestego pierwszego… Komendant szpitala kazał mi wydać mundur, co prawda trzeba było koniecznie go skrócić. A butów dla mnie szukali przez cały miesiąc. Zostałem więc wychowankiem szpitala. Żołnierzem. Co robiłem? Same bandaże mogły przyprawić o obłęd. Zawsze ich brakowało. Trzeba je było prać, suszyć, zwijać. Niech pani spróbuje zwinąć tysiąc sztuk dziennie! A ja nauczyłem się to robić jeszcze szybciej niż dorośli. Sprytnie zrobiłem też pierwszego skręta… Kiedy skończyłem dwanaście lat, starszyna z uśmiechem wręczył mi paczkę machorki, jako pełnoprawnemu żołnierzowi. Popalałem sobie… Po kryjomu, w tajemnicy przed mamą… Oczywiście żeby samemu sobie wydać się dorosłym. No cóż, było strasznie… Z trudem przyzwyczaiłem się do krwi. Bałem się poparzonych. Z czarnymi twarzami…
Kiedy Niemcy zbombardowali wagony z solą i parafiną, to i jedno, i drugie zostało zużyte. Sól dostali kucharze, a ja parafinę. Zdobywałem teraz specjalność, nieprzewidzianą przez żadne regulaminy wojskowe – robiłem świece. To było gorsze niż bandaże! Musiałem zadbać o to, żeby świece długo się paliły, bo używano ich podczas bombardowań, kiedy nie było prądu. Lekarze nie przerywali przecież operacji ani kiedy leciały bomby, ani podczas ostrzału artyleryjskiego. Nocą tylko zasłaniali okna. Prześcieradłami, kołdrami.
Mama płakała, ale ja mimo wszystko marzyłem o ucieczce na wojnę. Nie wierzyłem w to, że mogę zostać zabity. Pojechaliśmy kiedyś po chleb… Ledwieśmy ruszyli, zaczął się ostrzał. Strzelano z moździerzy. Sierżant zginął, woźnica zginął, ja odniosłem kontuzję. Straciłem mowę, a kiedy po jakimś czasie ją odzyskałem, to mimo wszystko nadal się jąkałem. Nawet teraz się jąkam. Wszyscy się dziwili, że przeżyłem, ale ja czułem inaczej – jakże mogliby mnie zabić? Niby jak to – zabić? Przejechaliśmy ze szpitalem przez całą Białoruś. Przez Polskę… Nauczyłem się polskich słów…
W Warszawie… Wśród rannych trafił się Czech – puzonista opery praskiej! Komendant szpitala СКАЧАТЬ
5
Miasto Gorki (białor.