Название: Powrót Smoków
Автор: Морган Райс
Издательство: Lukeman Literary Management Ltd
Жанр: Героическая фантастика
Серия: Królowie I Czarnoksiężnicy
isbn: 9781632913104
isbn:
Gdy tak przechadzał się leśną drogą, przypomniał sobie pewną noc w tawernie, gdy doszło do zwady między nim i jego braćmi, a dużo liczniejszą grupą rycerzy. Jego bracia zostali otoczeni. W czasie jednak, gdy reszta rycerzyków odprawiała swoje idiotyczne ceremoniały, Merk nie tracił czasu. Przebiegł wzdłuż równo ustawionego szyku, podrzynając gardła przeciwników swoim sztyletem, zanim ci zdołali dobyć mieczy.
Bracia powinni mu byli za to podziękować, zamiast tego cała rodzina się od niego odsunęła. Bali się go i patrzyli na niego z pogardą. Tak właśnie okazali mu wdzięczność. Ta zdrada zraniła Merka do żywego. Pogłębiła się przepaść miedzy nim a braćmi, całą szlachtą, a nawet całym rycerstwem. Ich hipokryzja i zakłamanie napawały go obrzydzeniem; mogli odejść w swych błyszczących zbrojach i patrzeć na niego z góry, ale prawda była taka, że gdyby nie on i jego sztylet, wszyscy oni byliby dziś martwi.
Merk westchnął głęboko, próbując uwolnić się od przeszłości. Gdy tak rozmyślał, uświadomił sobie, że nie jest pewien, co tak naprawdę było jego talentem. Czy była to jego szybkość i zwinność; czy żelazne pięści, które zawsze dosięgały celu; a może jego instynkt, dzięki któremu u każdego człowieka potrafił wyczuć słaby punkt; jego talentem mogło być też to, że w przeciwieństwie do innych ludzi, on nigdy nie wahał się zadać tego decydującego ciosu, śmiertelnego pchnięcia; a może talent jego leżał w umiejętności improwizowania, umiejętności pozbawienia życia za pomocą dowolnego narzędzia – kolca, młotka, starej kłody. Był cwańszy od innych, bardziej elastyczny i miał lepszy refleks-śmiertelna to była kombinacja.
Gdy dorastał, wszyscy ci dumni rycerze oddalili się od niego, a nawet wyśmiewali go za plecami (nikt bowiem nie odważył się roześmiać mu się w twarz). Jednak teraz, kiedy wszyscy byli starsi, gdy ich siły osłabły, a jego sława wciąż rosła, to jego imię było na ustach królów, o innych zaś wieść zaginęła. Jego bracia bowiem nie rozumieli, że rycerskość nie przydawała się królom. To ohydnej, brutalnej przemocy, strachu, bezwzględnego eliminowania wrogów jednego po drugim, makabrycznych zabójstw, których nikt inny nie chciał popełnić – to tego właśnie potrzebowali królowie. I dlatego zwracali się właśnie do niego, kiedy mieli prawdziwą robotę do wykonania.
Z każdym krokiem Merk przypominał sobie kolejną ze swoich ofiar. Zabijał największych wrogów Króla – nie trucizną – ta była dobra dla mięczaków, aptekarzy, czy uwodzicielek. Najgorsi wrogowie i zdrajcy umierać mieli na oczach ludu, najlepiej w męczarniach, innym ku przestrodze. Śmierć ich miała być makabryczna, a zbrodnia dokonana przy świadkach: sztylet wbity w oko, rozczłonkowane zwłoki porozrzucane na publicznym placu, ciało powieszone na sznurze za oknem. Ludzie mieli wiedzieć, co ich czeka, jeśli ośmielą się przeciwstawić swojemu władcy.
Kiedy Król Tarnis poddał królestwo i tym samym otworzył drzwi Pandezji, Merka po raz pierwszy w życiu ogarnęło uczucie przygnębienia, bezcelowości. Bez Króla, któremu mógłby służyć, czuł się zagubiony. Tą pustkę zaczęło wypełniać inne uczucie, uczucie, którego do końca nie rozumiał, ale które pozwoliło mu zastanowić się nad istotą życia. Do tej pory jego obsesja na punkcie śmierci, zabijania, odbierania życia, przysłaniała mu cały świat. Zabijanie stało się łatwe, zbyt łatwe. Ale teraz coś zaczęło się w nim zmieniać; to było tak, jakby tracił grunt pod nogami. Nikt nie wiedział lepiej niż on, jak kruche jest życie, jak łatwo można go pozbawić. Teraz jednak bardziej zaczęło go interesować, jak to życie można chronić. Skoro życie jest tak kruche, to czy nie większym wyzwaniem będzie ocalanie go, niż odbieranie?
I mimowolnie zaczął zastanawiać się: czego w istocie pozbawiał swoje ofiary?
Merk nie miał pojęcia, co wywołało w nim tak głęboką potrzebę autorefleksji. Jedno, co wiedział, to że było mu z tym nieswojo. Pojawiły się w nim nowe uczucia, a wraz z nimi silne przekonanie, że ma dość zabijania. Rozwinęło się w nim tak wielkie obrzydzenie do zbrodni, jak wielka była kiedyś do niej miłość. Żałował, że nie może wskazać jednej konkretnej przyczyny, jednego wydarzenia, które stworzyło go takim, jakim był. Najwyraźniej takim już się urodził. I to właśnie najbardziej go niepokoiło.
W przeciwieństwie do innych najemników, Merk przyjmował tylko takie zlecenia, w których słuszność wierzył. Dopiero w późniejszym okresie swojego życia, kiedy to stał się zbyt dobry w tym, co robił, gdy stawki stały się zbyt wysokie, gdy zleceniodawcy stali się zbyt ważni, dopiero wtedy niektóre z jego zasad przestały obowiązywać, a on zaczął przyjmować zapłatę za zabijanie ludzi, którzy nie koniecznie byli winni zarzucanych im czynów. I to właśnie nie pozwalało mu w nocy spać.
Merk z całych sił pragnął cofnąć czas, udowodnić innym, że może się zmienić. Chciał wymazać swoją przeszłość, naprawić wyrządzone krzywdy, odpokutować wszystkie grzechy. Uroczyście przysiągł sobie, że już nigdy nie zabije; nigdy nie podniesie na nikogo ręki; spędzi resztę swoich dni prosząc Boga o przebaczenie; poświęci życie by pomagać innym; by stać się lepszym człowiekiem. I to wszystko doprowadziło go tutaj, do tej leśnej drogi, usłanej śnieżnobiałymi liśćmi.
Leśna droga ciągnęła się przed Merkiem w nieskończoność. Na horyzoncie wciąż nie było widać wieży Ur, był jednak przekonany, że podąża we właściwym kierunku. Odkąd był małym chłopcem, fascynowały go opowieści o Obserwatorach, sekretnym zakonie mnichów-rycerzy, po części tworzonym przez ludzi, a po części przez coś innego, znajdującym się w dwóch wieżach – Wieży Ur na północnym-zachodzie i Wieży Kos na południu. Ich zadaniem było trzymanie pieczy nad najcenniejszym reliktem królestwa: Mieczem Ognia. Według legendy, bez Miecza Ognia, Płomienie przestałyby istnieć. To, w której wieży znajdował się Miecz, było owiane ściśle strzeżoną tajemnicą, znaną jedynie najstarszym Obserwatorom. Legenda głosiła, że jeśli Miecz zostałby przeniesiony, bądź skradziony, Płomienie wygasną, a Ecalon zostanie narażone na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Mówiło się też, że czuwanie nad bezpieczeństwem wież było powołaniem, świętym i honorowym obowiązkiem dla kogoś, kto został zaakceptowany przez Obserwatorów. Merk, kiedy był jeszcze małym chłopcem, codziennie przed pójściem spać wyobrażał sobie, jakby to było zostać jednym z nich. Teraz pragnął zatracić się w samotności, w służbie, w autorefleksji i wiedział, że nie ma na to lepszego sposobu, niż przyłączenie się do Obserwatorów. Merk czuł się gotowy. Zamienił swoją kolczugę na skórzana koszulę, swój stalowy miecz na drewnianą laską i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przeżył cały miesiąc nie polując ani nie zabijając nikogo. Wreszcie zaczynał czuć się szczęśliwy.
Wspinając się na szczyt kolejnego już niewielkiego wzgórza, Merk miał nadzieję, że tym razem dojrzy gdzieś na horyzoncie Wieżę Ur. Nie było tam jednak nic poza lasami, ciągnącymi się daleko jak okiem sięgnąć. Czuł jednak, że jest już blisko, po tylu dniach wędrówki, wieża nie mogła być daleko.
W miarę jak Merk schodził ze wzgórza, las stawał się coraz bardziej gęsty, a gdy znalazł się na dole, przed sobą ujrzał ogromne, ścięte drzewo, blokujące drogę. Zatrzymał się przed nim, podziwiając jego rozmiary i rozważając możliwości przedostania się na jego drugą stronę.
– Tutaj kończy się twoja wędrówka – dobiegł go złowieszczy głos.
Merk natychmiast rozpoznał złe zamiary, był przecież ekspertem w tej dziedzinie i nawet nie musiał się odwracać, by wiedzieć, co będzie dalej. Usłyszał szelest liści wokół СКАЧАТЬ