Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Star Force. Tom 11. Zagubieni - B.V. Larson страница 15

Название: Star Force. Tom 11. Zagubieni

Автор: B.V. Larson

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия: Star Force

isbn: 978-83-66375-03-1

isbn:

СКАЧАТЬ kontynuować, a wtedy dowie się pan czegoś – powiedział, a zza fasady jego zimnego spokoju przebijała arogancja.

      – Proszę bardzo.

      Rozsiadłem się niedbale na krześle, kładąc prawą kostkę na lewym kolanie. Ojciec zawsze twierdził, że lepiej nie pokazywać, jak bardzo zależy nam na informacjach, bo inaczej ludzie będą chcieli coś na tym zyskać.

      – Zdaje się, że my i makrosy przerwaliśmy trwającą od dawna wojnę między niedźwiedziami i waszymi ptasimi przyjaciółmi – powiedział Sokołow. – Gdy się zjawiliśmy, niedźwiedzie właśnie przegrywały bitwę kosmiczną o odzyskanie swojej kolonii, czwartej planety. Wygrały jednak bitwę naziemną, a może raczej należy to nazwać buntem niewolników. Po zwycięstwie starły swoich byłych panów z powierzchni globu. Na widok naszych okrętów walczących i przegrywających z makrosami flota Jastrzębi popędziła w stronę pierścienia na księżycu piątej planety i ­uciekła.

      Podrapałem się w głowę.

      – To wtedy ocalałe jednostki nanitów przyleciały na Tullaxa-4, gdzie Pandy wygrały bunt, ale przegrały bitwę w kosmosie. I wtedy wasze okręty porwały nowy personel dowódczy.

      – Oczywiście. Chyba wyraziłem się jasno – rzucił poirytowany Sokołow.

      – A ja się tylko upewniam – warknąłem.

      Zauważyłem, że mężczyzna z każdą minutą stawał się coraz mniej uprzejmy, pokazując swój prawdziwy charakter. Zaczynałem rozumieć, czemu tato nie przepadał za Rosjaninem. Postanowiłem mieć to na uwadze.

      – Proszę mówić dalej – dodałem łagodniej, bo przecież chciałem dowiedzieć się jak najwięcej.

      Sokołow prychnął i wzruszył ramionami, prawie jak stroszący pióra ptak, co było dość zabawne, biorąc pod uwagę jego niechęć do Jastrzębi.

      – Wraz z niedźwiedziami czekaliśmy przy odzyskanej kolonii i patrzyliśmy bezradnie, jak makrosy stopniowo podbijają rodzinny świat niedźwiedzi, szóstą planetę. Oczywiście trwało to całymi tygodniami, a walka była zażarta, ale ekspansji maszyn nie dało się zatrzymać, powstawały kolejne kopuły. Zdaje się, że planeta obfitowała w rzadkie pierwiastki, a więc stanowiła gratkę dla makrosów. – Głos mówiącego przesiąkł goryczą, a furia błysnęła w oczach.

      – Co pan robił przez ten czas? – zapytałem.

      – Próbowałem nauczyć niedźwiedzie tego, co sam wiedziałem o okrętach nanitów i pokładowych fabrykach. Liczyłem na to, że nasza siła bojowa wzroś­nie i zdołamy odbić świat niedźwiedzi, jednak ich społeczeństwo było w opłakanym stanie. Nie umiały się zjednoczyć i dopiero po serii krótkich, choć brutalnych wojen władzę przejął pewien watażka znany jako Żywiciel Długi Pomruk, który zaprowadził porządek.

      Powstrzymałem się od komentarza, że to pewnie ten sam Długi Pomruk, który wraz z kolegami pożarł naszych oficerów.

      – A potem?

      – Potem skupiliśmy się na replikowaniu okrętów, bo to najprostszy sposób na stworzenie skutecznej floty. Wiedziałem jednak, że to nie wystarczy. Zanim zebralibyśmy dość sił, by rzucić im wyzwanie w kosmosie, one już podbiłyby planetę. Potrzebowaliśmy pomocy z zewnątrz.

      Uniosłem brew.

      – Jastrzębie? – To jedyna możliwość, jaka mi się nasuwała. Chyba że… – Czy litosy?

      Sokołow zbył moje domysły machnięciem ręki.

      – Te wasze litosy jeszcze wówczas nie istniały, a przynajmniej nie w takiej formie. Ale pozna pan ich pochodzenie, jeśli na chwilę przestanie mi przerywać!

      Znowu ugryzłem się w język. Potrzebowałem informacji, więc z determinacją zacisnąłem wargi i pochyliłem głowę na znak zainteresowania.

      – Dziękuję – powiedział protekcjonalnie, tak jakby rozmawiał z niesfornym dzieckiem. – Niewielki oddział zwiadowców Jastrzębi stacjonował przy pierścieniu. Miały oko na wydarzenia, choć nie interweniowały. Zdesperowane niedźwiedzie pozwoliły, żebym to ja, jako jedyny obcy wśród nich, spróbował dogadać się z Jastrzębiami. Dodały jednak, że za nic nie zgodzą się na poddaństwo. Już wcześniej kazałem Alamo rozpracować ptasi język, więc szybko nawiązałem kontakt. Wyjaśniłem wszystko, co wiedziałem o makrosach, o ich sposobie działania i o wrogości wobec wszelkiego życia biologicznego. Miałem nadzieję, że Jastrzębie zrozumieją, że gdy tylko maszyny uporają się z niedźwiedziami, zaatakują je w następnej kolejności.

      Zamiast dyskutować z Sokołowem, wbiłem w ścianę pozornie znudzone spojrzenie. Tak naprawdę byłem bardzo zaciekawiony. Jeśli mówił prawdę, za chwilę miałem dowiedzieć się, jak powstały litosy.

      – Negocjacje były długie i jałowe. Nagle makrosy, pewne zwycięstwa na powierzchni, zaatakowały nas swoją flotą. Ewidentnie nie mieliśmy szans, ale okręty nanitów nie pozwoliły nam się wycofać. Wraz z niedźwiedziami udoskonaliliśmy taktykę walki, ale makrosy utworzyły przyczółek na pozbawionym atmosfery księżycu kolonii i próbowały nas przegnać.

      – A Jastrzębie nadal nie kiwnęły palcem? – zapytałem.

      – Cieszyły się z porażki niedźwiedzi – odpowiedział. – Wam mogą się wydawać nie gorsze od Pand, ale dla mnie są zdrajcami całego życia biologicznego. Błagałem je o interwencję. Miały czas na odbudowę floty i wiedziałem, że mogły chociaż udawać gotowość do walki, a potem wycofać się w razie potrzeby. Zrozumiałbym. Ale nie… One tylko patrzyły.

      Sokołow, dotychczas przechadzający się po kajucie, nagle przystanął i przeszył mnie spojrzeniem ciemnych oczu.

      – Nigdy nie zamierzały pomóc niedźwiedziom! Zamiast tego, gdy makrosy miały już najechać czwartą planetę, nad którą zażarcie się broniliśmy, z pierścienia wyleciało pół setki jastrzębich okrętów. Wystrzeliły salwę pocisków rakietowych, co najmniej trzysta głowic, a potem zatrzymały się, gotowe do odwrotu.

      – Rozumiem pańską złość – powiedziałem – ale przynajmniej spróbowały.

      Sokołow zacisnął wargi w wyrazie dezaprobaty, po czym kontynuował:

      – Z początku byłem wniebowzięty, myśląc, że kosmici wreszcie przybyli na ratunek. Gdy ich okręty przerwały atak, próbowałem je wywołać, ale mnie zignorowały. – Z tonu Sokołowa wynikało, że niesłuchanie go to gorsza zbrodnia niż zwlekanie z pomocą.

      – W co wycelowano rakiety? – zapytałem, wracając do tematu.

      – To było najdziwniejsze. Jedną trzecią pocisków Jastrzębie wymierzyły w pozbawiony atmosfery księżyc czwartej planety, gdzie makrosy rozstawiły kopuły, szykując się na inwazję kolonii. Jedna trzecia leciała w stronę samej kolonii. Myśleliśmy, że chcą zbombardować ocalałe niedźwiedzie. Ostatnia część wymierzona była w szóstą planetę, rodzinny świat niedźwiedzi, całkowicie już podbity przez makrosy. Jednak rakiety, zamiast obrać za cel maszyny, uderzyły w powierzchnię i eksplodowały, nie czyniąc im szkody. A przynajmniej tak sądziliśmy.

      Znałem СКАЧАТЬ